Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Marc z miasteczka Poznań. Mam przejechane 42372.65 kilometrów w tym 12561.57 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 21.07 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Marc.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:6039.37 km (w terenie 4952.59 km; 82.01%)
Czas w ruchu:372:00
Średnia prędkość:16.23 km/h
Maksymalna prędkość:69.57 km/h
Suma podjazdów:102888 m
Maks. tętno maksymalne:177 (95 %)
Maks. tętno średnie:160 (86 %)
Liczba aktywności:92
Średnio na aktywność:65.65 km i 4h 02m
Więcej statystyk
71.42 km 70.00 km teren
03:34 h 20.02 km/h
Max:40.94 km/h
HR:150/169 81/ 91%
Temp:, w górę:650 m

Kaczmarek Electric MTB - Wolsztyn

Niedziela, 29 września 2013 · dodano: 29.09.2013 | Komentarze 6

Ostatni maraton z cyklu Kaczmarek electric i ostatni w tym sezonie, czyli Wolsztyn. Traska dokładnie taka sama jak w zeszłym roku, czyli sporo interwalów.

Na miejsce przyjeżdżam z Josipem i Maksem, ale dość późno i nie ma czasu na długą rozgrzewkę. Dodatkowo Wojtas zapomina ubrać kasku i zwracam mu na to uwagę gdy już jedzie na linię startu ;)

Na starcie © Jakub1


Ja robię bardzo krótki sprint i ustawiam się w sektorze. Stoję obok Jacka i Maksa, a z przodu mam Janusza, którego poznałem na MTB Challenge. Ruszamy 2 minuty po pierwszym sektorze, ale tempo jest dość spokojne. Niestety wokół jeziora jest dość wąsko i nie ma jak wyprzedzać. W efekcie dość długo utrzymuję się za Jackiem.

W pewnym momencie wyprzedza mnie Biniu i decyduję się jechać za nim. Ma dość mocne tempo, ale początkowo jestem w stanie utrzymać koło. W pewnym momencie on nie zauważa zakrętu i trochę na tym traci, ale po chwili jest znów przede mną. Po kilkuset metrach puszczam jednak koło, bo jedzie trochę zbyt mocno.

Zostaję w pewnej otchłani, nie widzę nikogo. Trochę to dziwne, bo na pierwszej pętli jest często tłok. Dochodzi mnie spora grupka, gdy spada mi łańcuch i tracę chwilę na jego ułożenie. Zbieram się za dziewczyną z Corrateca (Joanna Nadborska), która jest prowadzona przez swojego kolegę teamowego. Na bufecie im odjeżdżam.

Przy pierwszym przejeździe przez singiel nad jeziorem jeden koleś przede mną prawie wpada wody :) Chyba trochę za blisko poprzedzającego był i nie widział kilku większych korzeni.

Po dłuższej jeździe kończę pętlę i zaczyna się samotne rzeźbienie. Pół pętli nie spotkałem zupełnie nikogo, dopiero w drugiej części dubluję jedną babkę (co ciekawe dwa razy, musiała coś z trasą pokombinować). Wyprzedzam jednego megowca, trochę walczył, ale jednak zachowałem więcej sił. Po skręcie do mety (przy wjeździe na pętle) widzę jednego gościa z koszulką Gogola i decyduje się go wyprzedzić. Gonię kilka minut, ale w końcu mi się udaje (sporo zyskałem na dziurawej łące, bo jednak tam jechałem szybciej od niego).

Meta © datasport


Na metę wjeżdżam z czasem 3:27. Początkowo myślałem, że poprawiłem się o 10 minut w porównaniu do wyniku z 2012, ale czas jest praktycznie taki sam jak z przed roku. Nie jechało mi się dzisiaj wyjątkowo dobrze, więc nie było szans na poprawę jak w Michałkach. Wynik u Kaczmarka najgorszy w tym roku, chyba jednak już wystąpiło zmęczenie materiału ;) W końcu to 19 start w tym roku.

Z wyników teamowych to Josip mi włożył olbrzymie 19 minut, również JP sporo bo 15. Podbonie Młodzik był przede mną, bo już wraca do dobrej formy :) Marcin zjechał na mini i nie było okazji się zmierzyć. Stawkę kolegów zamknął Maks. Zabrakło głównego punktującego, czyli Mariusza, który dochodzi do siebie po wypadku. Nasz team zajął ostatecznie siódme miejsce, była spora szansa na szóste, ale Team Ehrle jednak nas minimalnie wyprzedził.

Sezon 2013 zakończony :)


99.25 km 96.00 km teren
04:36 h 21.58 km/h
Max:42.86 km/h
HR:151/169 81/ 91%
Temp:, w górę:850 m

Michałki - Giga

Sobota, 14 września 2013 · dodano: 16.09.2013 | Komentarze 9

Na 10-lecie wieleńskiego maratonu dojeżdżam z JP. Planowo miało być nas trzech, ale Maks zrezygnował ze względu na deszcz. Na szczęście po wyjechaniu z Poznania przestaje padać i w okolicach Czarnkowa są nawet miejsca zupełnie suche. Po dojechaniu do Wielenia witamy się z prawie całą ekipą Goggle i bez problemów załatwiamy formalności. Ustawiamy się na starcie i ruszamy o 10 wraz z megowcami, więc w sporym tłoku.

Początek zaskakujący - musimy się zatrzymać na zamkniętym przejeździe, więc mamy zawyżony czas o kilka minut ;-) Po ruszeniu idzie mocne tempo, czoło peletonu powyżej 40 km/h, ja trochę wolniej, ale długo widzę mocniejszych kolegów teamowych: Klosia, Jacka i Marcina. Po chwili wjeżdżamy w teren skręcając w prawo i zaczyna brakować miejsca do wyprzedzania. Kilka pozycji jeszcze zyskuję, koło błotnej kałuży wyprzedzam JP, a z przodu majaczy mi sylwetka Mariusza - chyba nigdy tak dobrze nie wystartowałem :) Po chwili Jacek mnie mija, ale wszystko zgodnie z planem ;)

Trochę spokoju robi się po rozjeździe na dystans giga. Na szczęście nie zostaję sam i mam kilku towarzyszy, z którymi można chociaż trochę współpracować. Wjeżdżamy nagle w mocno piaszczysty odcinek, wszyscy rozchodzą się na boki, a ja cisnę środkiem. Opony mi trzymają, więc wystarczy tylko pedałować, gdyby nie jakiś pajac, który nagle zjeżdża na środek i ratując się, by w niego nie wjechać mocno skręcam w lewo, ale robię OTB, bo przednie koło momentalnie się zakopuje. Jestem cały, ale przyjąłem na siebie sporo piachu i muszę tylko kierownicę naprostować. Pozostaje mi dalej cisnąć i odrobić straty.

Doganiam tych z którymi wcześniej jechałem, ale wjeżdżamy w ciężki teren w okolicach wielkiej błotnej kałuży (bo chyba ciężko to nazwać stawem). Niepotrzebnie siedząc gościowi na kole i nic nie widząc wjeżdżam w wielką japę, do której idealnie pasuje moje przednie koło. W efekcie drugie OTB, no żesz... Prostowanie kierownicy i gonię ;) Robi się trochę łatwiej, tętno mam wreszcie ustabilizowane na planowanych 150+ i można jechać.

Parę kilometrów dalej z tyłu zauważam charakterystyczną koszulkę Goggle, ale trochę mnie to dziwi, bo wszyscy są przecież przede mną. Po chwili dogania mnie Marcin, który zgubił trasę (sam w tym miejscu się zawahałem). Jadąc rozmawiamy trochę, ale widzę, że mogę mieć problem z utrzymaniem jego tempa - na podjazdach mi wyraźnie odchodzi. Jedynie gdzie zyskuję to trochę trudniejsze miejsca, ale takich nie ma zbyt wielu i w końcu różnica robi się większa i zostaję z tyłu, ale w zasięgu wzroku. Do mnie podczepia się gość z Colex Rowery, ale nie daje zmian. Marcin za to współpracuje z kolarzem w pomarańczowym. I tak mijają kolejne kilometry.

Chyba koło 30-tego kilometra zauważam, że zmniejsza się moja strata do Marcina. Decyduję się więc na dociągnięcie, wrzucam "piąty bieg" i zużywając sporo sił tworzę grupkę 4-osobową (ten z Colexu naturalnie to wykorzystał, jadąc za mną). Pracujemy z przodu na zmianę we trzech, ale zmiany moje i Marcina są jakby mocniejsze. Dojeżdżamy do bufetu i na nim sprawnie się uwijamy, dzięki czemu zostawiamy naszych dwóch kompanów. Dla upewnienia się, że nas nie dojdą Marcin daje konkretną zmianę i ledwo utrzymuję koło :) Pół biedy, że zaraz potrzebuje schowania się za mną, bo już robiło się gorąco.

I tak sobie jedziemy we dwóch chyba z kolejne 40 kilometrów. Przez liczne nierówne ścieżki, krótkie podjazdy i rzadkie szutry. Na takiej wymagającej trasie jedzie się ciężko, ale czasami nawet kogoś wyprzedzamy i ponoć utrzymujemy się w okolicy 35-tej pozycji. Przez chwilę przechodzi mi myśl, że może w M2 jedzie mało osób i jest szansa na dobrą pozycję. Ale przecież to mało prawdopodobne.

Koło 70-tego kilometra tracę trochę do Marcina, bo już nie mam sił na podjazdach. Zastanawiam się jakby rozegrać finisz i jedyna szansa to ucieczka na dziurawym polu przed stadionem, bo ściganie po twardym to pewna porażka - Marcin ma znacznie mocniejszą nogę. Planować sobie mogę, ale cały czas do niego tracę 30 sekund i wpierw gdzieś trzeba je odzyskać. Trochę odrabiam podczas przejazdu przez wieś Marianowo, czyli charakterystyczny długi, prosty szuter. Doganiam Marcina przed wjazdem nad Noteć i wychodzę przed niego, by przez trudny ostatni odcinek być z przodu. Zaczynamy jazdę przez szuwary i później kurwidołkowe pole. Idę na maksa, tętno szybuje mi pod 90%, rower na dziurach lata jak szalony, ale po chwili słyszę, że Marcin słabnie. Cisnę jeszcze trochę, odwracam się za siebie i zrobiłem przewagę. Wjeżdżam samotnie na stadion, dostaję oklaski i prawie padam za metą.

Po chwili okazuje się, że załapałem się na szerokie podium! Jednak M2 było bardzo słabo obstawione i zajmuję piąte miejsce w kategorii. Pierwszy sukces w MTB :-D

Czas: 04:47:40 - poprawa o 9 minut z zeszłego roku.

Dekoracja © JP


Na czwartym miejscu, oczko wyżej ode mnie jest Krzychu. Mariusz zajmuje 5-tą pozycję w kategorii M3. A w medykach zajmujemy całe podium (w kolejności Rodman, Dave, Duda) :)


81.06 km 78.00 km teren
06:02 h 13.44 km/h
Max:47.34 km/h
HR:144/169 77/ 91%
Temp:, w górę:2400 m

MTB Marathon Wałbrzych

Sobota, 7 września 2013 · dodano: 09.09.2013 | Komentarze 3

Na kolejny wyjazd w góry wyruszamy w piątek z Mariuszem i Jackiem. Jedziemy do szkoły w Ściegnach, bo tam jest nasz ulubiony nocleg. Dojazd idzie zdecydowanie nie po naszej myśli - spora ilość wahadeł ze światłami przedłuża naszą drogę do prawie pięciu godzin. Po dojeździe zjadamy kolację, wymieniam tylną oponę i idziemy spać.

Pobudka jest może wczesna, ale za to miła, bo pogoda dobra do ścigania - sporo słońca, ale nieupalnie (jak się okaże, jednak trochę zbyt ciepło momentami). Przez Kamienną Górę dojeżdżamy do Wałbrzycha, gdzie na start trafiamy bezbłędnie. Kupuję żele, oglądamy basen w nowoczesnym ośrodku, przy którym startujemy i ruszamy o 10.30 (z mojego sektora "aż" 8 osób).

Początkowo chwilę po asfalcie, ale szybko w terenie wjeżdżamy na Chełmiec. Miejscami płynące błoto, ale z lewej strony można jechać, bo jest sucho. Utrzymuję tempo Wiolety Piątek, która przeważnie jeździ w podobnym tempie do mojego (np. na MTB Challenge z 2012 traciłem do niej kilkanaście minut na etapie). Pozycja w stawce giga kontrolowana przeze mnie, byle nie być ostatnim ;) Na jednej ze stromych ścianek trochę tracę, ale na mniej stromych odcinkach zyskuję. Po chwili zaczyna się zjazd i zauważam, że mostek mam zbyt lekko przykręcony, a kierownica nie jest ustawiona idealnie na wprost. Ręczne jej naprostowanie nie pomaga - chwila zjazdu i wraca do lekkiego przesunięcia. Ze stresem i dość wolno zjeżdżam na dół, by dopytywać o klucze (mam 2 imbusy, ale niestety niepasujące). Dopiero piąta osoba z kolei pożycza mi swój komplet (marki BMW, nota bene). Na całej akcji mogłem stracić z 10-15 minut i ląduje już w całkowitym ogonie giga w grupce 3-4 osobowej.

Trasa biegnie w okolice Boguszowa-Gorce wijąc się cały czas jak jakieś XC. Bardzo to męczące i nie mogę złapać swojego rytmu. Gubię też na chwilę bidon i zatrzymuję się by go zabrać. Człowiek trochę w terenie nie jeździł i zapomniał podstawowych skilli ;)

Z grupki urywam się bez większych problemów (czytaj: 3 obroty korbą, które dają pół dnia przewagi). Co z tego skoro jedzie mi się bardzo słabo. Nie mogę wejść na wyższe tętno, samopoczucie kiepskie i niska motywacja. Przez chwilę widzę jeszcze Wioletę z Gomoli, ale w końcu i gubię jej koło. Na domiar złego za Trójgarbem zaczyna się wyprzedzanie przez megowców - nawet nie myślę, aby wsiadać im na koło. Tak mijają kolejne kilometry, sporo na zjazdach szutrowych, które mi średnio leżą - są niebezpieczne, szczególnie gdy co chwilę trzeba spoglądać do tyłu, by sprawdzić czy ktoś nie wyprzedza. Drugi ciekawy zjazd pojawia się dopiero na 38-ym kilometrze. Udaje się go zaliczyć w całości, ale nie bez adrenaliny, bo jego środek był konkretnie wymyty i pokryty sporą ilością luźnych kamieni. Końcówkę pętli jadę trochę lepiej, bo jest nią długi podjazd bez wielkiego przewyższenia.

Zaczyna się rzeźbienie w zupełnej samotności na powtórzonym fragmencie trasy. Gigowców nie widziałem od dawna, ale zaczynam mijać megowców. Na jednej ze ścianek wjeżdżam dość uparcie, by na górze trochę pocierpieć przez zbliżające się skurcze w prawym udzie. Odezwało się to co zwykle w górach - noga, którą mam z tyłu zgiętą w trakcie zjazdów, jest zbyt skurczona i brakuje w niej siły na strome ścianki. Powtórzony techniczny zjazd tym razem z podpórką, bo wybieram niepotrzebnie prawą stronę, która nie jest do zjechania.

Powrót do Wałbrzycha bez większych przygód poza co raz gorszym samopoczuciem, braku chęci na picie (szczególnie słodkie) i dalej trwającym zgonie. Jazda po nasypie kolejowym już zupełnie bezmyślnie, byle tylko do mety.

Kończę ściganie po czasie 6:02 z myślami, jak to kiepski mam wynik. Utwierdza mnie w tym Mariusz, który już od godzinki wyleguje się w cieniu. Również Jacek sporo na mnie czeka, ale humor ma gorszy, bo musiał dętkę zmieniać. Co by dzień zbyt ładnie się nie skończył brakuje dla nas sosu i jemy paskudny makaron z białym serem. Zaczynam analizować wyniki i okazuje się, że nie pojechałem gorzej niż zwykle (patrząc na stratę do pierwszego). Szkoda, że miałem tak kiepski dzień, bo szansa na lepszy wynik była.

Niestety przyjemności z jazdy tego dnia zupełnie nie
miałem. Giga w górach, bez bardzo dobrego przygotowania i sporej ilości jazdy w wymagającym terenie, to ciężki temat i trudny test własnej odporności. Może to też kwestia długiego sezonu, w którym ukończyłem dwie etapówki. Teraz już tylko Michałki i Wolsztyn, a po nich jazda na rowerze dla czystej przyjemności :)


127.27 km 70.00 km teren
06:02 h 21.09 km/h
Max:36.39 km/h
HR://%
Temp:25.0, w górę:310 m

Szaga - życiowe pierwsze pudło

Sobota, 20 lipca 2013 · dodano: 20.07.2013 | Komentarze 9

W zeszłym roku spróbowałem swoich sił w biegu na orientację, więc w tym padł pomysł, aby sprawdzić się w MTBO. Pomysł zamienił się w czyn, Mariusz z którym miałem startować, zakupił dla nas mapniki na kierownicę i w sobotę wczesnym rankiem dojechaliśmy do Zaniemyśla. Oprócz nas dwóch, pojawiły się jeszcze 3 znajome osoby: moja siostra Magda (trasa rowerowa 50) oraz Krzysztof z Pawłem (trasa piesza 25).

Przed startem © Marc


Dwie mapy, ale jak to? © -


Po załatwieniu formalności, Mariuszowym szybkim serwisie korby i odebraniu map ustawiliśmy się na starcie (nie, nie było sektorów startowych). I ruszyliśmy. Tempo początkowo nadałem ja, wyprzedziłem sporo maruderów po trawie i kawałek na północ od startu skręciliśmy w lewo w stronę pierwszego punktu. Za nami sporo osób, ale teren nagle zmienia się w błoto, bo ścieżka leży nad samym jeziorem. Mi to nie przeszkadza i przejeżdżam, z tyłu lecą komentarze o szybkiej wtopie :) Dojeżdżamy do dębu (pomnika przyrody), a tutaj już sporo osób. No cóż, nasz wariant nie był optymalny.

Przy pierwszym punkcie. © -


Drugi punkt leży 1,5 km na zachód, ale my jak totalni amatorzy (w sumie to nimi jesteśmy) ciśniemy szybko na... południe. Orientujemy się dość późno, także gość jadący za nami zaczyna coś biadolić - a niech sobie sam jedzie. Robimy szybką wersję najazdu z drugiej strony, ciśniemy kawałek asfaltem, potem przez pole i... przejeżdżamy właściwy skręt w prawo. No żesz. Lamerstwa ciąg dalszy, próbujemy się przebić przez las, potem przez piachy i w końcu spotykamy moją siostrę, która już ma ten drugi punkt, no pięknie ;) Mówi gdzie mamy się udać i tak też robimy. Mariusz odbija kartę startową, ja szukam kolejnego punktu i optymalnej trasy.

Zawracamy i po chwili skręcamy na północ. Tam znowu jest moja siostra, ale musi wrócić, bo w tym kierunku są tylko nasze punkty (trasa krótsza ich nie miała). Pomagam gdzie ma się mniej więcej kierować, a my mocno ciśniemy swoje. Po wjechaniu na asfalt wiemy, że jest już blisko, ale punktu nie widać. Kręci się pełno osób i dopiero po chwili ktoś wchodzi w krzaki, by odbić punkt. Był on dość dobrze schowany, bo w krzakach, poniżej drogi, przy strumieniu. Tutaj podobnie realizujemy sprawdzone, czyli Klosiu dziurkuje, ja analizuję mapę.

Jedziemy więc kawałek na północ, by z tego kierunku najechać na kolejny punkt. Objeżdżamy wysypisko w okolicach Czmonia i idealnie na wprost w okolicę punktu, czyli do starej żwirowni. Tam ponownie spory ruch, więc wiadomo gdzie się udać. Są także grupki kolarzy, czyli nadal zostajemy w tyle i strata przy drugim punkcie odbija się czkawką. Gdy Mariusz odbija punkt, ja obracam nasze rowery w kierunku jazdy, aby oszczędzać kolejne sekundy ;)

Przez Kaleje, asfaltem i potem terenem dojeżdżamy do kolejnego punktu, bez większych problemów. Po drodze robimy mały postój na batona. Kolejny fragment ponownie asfaltem, gdzie zyskujemy sporo czasu, bo nasze prędkości są znacznie wyższe niż konkurencji. Odmierzamy odległość i skręcamy idealnie w las, tam gdzie trzeba. Jest łąka, jest poszukiwana ambona, ale to chyba nie ta. Gdzie jest druga? Skręt w lewo, chwila błądzenia, nie ma. Jest następna ambona, Mariusz wchodzi na górę, nic nie ma. Cholera, coś robimy źle. Wracamy do punktu wyjścia inną drogą i jest, lampion wisi przy ambonie, ale czeka nas krótki spacer z rowerami przez lasek niskich drzew. Odchodzimy kawałek dalej, by coś zjeść i rozglądając się widać ponownie ten punkt na którym byliśmy. Co za błąd, jechaliśmy tędy i go nie zauważyliśmy ;)

Przychodzi czas na trudniejsze punkty, te nad Wartą. Przez Dąbrowę zbliżamy się do mocno mokrych miejsc. A tutaj, znowu moja siostra :) Ze sporą wdzięcznością słuchamy jak odwiedzić punkt. Zaliczamy go idealnie, jak po sznurku. Do kolejnego można jechać nad Wartą, tak też robimy, jest krócej. Przejeżdżamy przez biwak w Kotowie słuchając "muzyki" disco polo i za chwilę skręcamy nad samą Wartę. W dół, po bruku, z dużą szybkością. Nagle zatrzymuje nas dziewczyna, że co tak szybko. Mariusz ostro hamuje i wyrzuca mapę wprost na nią :P Gdzie tu uprzejmość? Ona nas zatrzymała idealnie przy punkcie :) Schodzę na dół do strumienia odbić punkt, zamieniam kilka słów z tą dziewczyną, bo ona coś zbyt uprzejma. Jak się okazuje lubi cukierki i spodziewa się je otrzymać w podziękowaniu za wskazanie punktu :)

Wracamy na trasę i na północ, tym podjazdem, dość mocno, a to przecież nie maraton. Wjeżdżamy w las szukając szczytu Łysej Góry. Jest szukana przecinka, więc skręcamy i ostro pod górę. Koło mi boksuje na piachu, więc zostaję z tyłu, ale na szczycie jestem chwilę po Mariuszu. Schodzimy i szukamy, Klosiu z prawej, ja z lewej. Nie ma, coś jest źle. Zaczynamy zwiększać promień poszukiwań. Odchodzę na północ z 300-400 metrów i nadal nie ma lampionu. Widzę kolejne wzgórza, ale to już chyba za daleko, więc wracam. Mariusza nie widać, szukam z drugiej strony i tutaj też pusto. Morale zaczyna siadać, robi się gorąco, stopy bolą od chodzenia w butach SPD. Idę znowu w drugą stronę, a tam wraca dwóch gości i mówią, że punkt odbili. To jeszcze dalej niż na początku byłem. Mijam Mariusza, który już tam był. Podnoszę więc tempo, miejscami biegnę i w końcu udaje mi się wspiąć na następną górkę i odbić punkt. Co za błąd, byłem już tylko jakieś 100 metrów od tego punktu te 15 minut temu. Wracam do rowerów truchtając, ale kosztuje to sporo sił. Mariusz na szczęście poczekał i jedziemy dalej. Musieliśmy stracić tutaj z 30-40 minut.

Następny punkt jest łatwy i odnajdujemy go bez problemów. Dodatkowo można tutaj uzupełnić wodę, bo organizator dowiózł butelki. Lecimy na wschód, czyli na drugą, dłuższą część. W Majdanach nie napotykamy sklepu, więc robimy tylko postój na przewinięcie mapy i w Lubonieczku skręcamy w teren. Idealnie znajdujemy punkt na końcu drogi, nad rzeką. Tam leżą dwaj goście, których widzieliśmy na Łysej Górze. Robią sobie odpoczynek i debatują jak dostać się na drugą stronę dwóch strumieni. My wiemy, trzeba je objechać asfaltem :) Tak też robimy i bez trudności znajdujemy punkt.

Do kolejnego punktu chcemy przejechać przez pole, ale drogi nie ma, więc kawałek trzeba wrócić i pocisnąć przez las. Dalej asfaltem i w lewo w las na szczyt, gdzie jest lampion. Łatwizna. Kolejny transfer asfaltem przez Sulęcin, przez wał przeciwpowodziowy i nad staw. Odnajdujemy wydeptaną trawę i punkt, który jest dosłownie "nad" stawem, prawie jakby był na wędce, jak to Mariusz zauważa :)

Robimy krótką dyskusję i zapada decyzja jazdy wałem. Jest on dość twardy i można utrzymać fajną prędkość. Dojeżdżamy nim do kolejowego mostu, przez który akurat przejeżdża pociąg, dobrze że nas wtedy na nim nie było :) Po wschodniej stronie jest ścieżka dla pieszych i nią przekraczamy Wartę, momentami schodząc z rowerów, bo jest zbyt wąsko lub leży sprzęt robotników remontujących ten most. Jesteśmy na samym końcu mapy i przez Rogusko odnajdujemy kolejny staw i punkt. Na stacji robimy 10-minutową przerwę na zimne (!) picie oraz rożka. Musimy przejechać kawałek krajówką (11), co nie jest zbyt przyjemne, ale robimy to szybko, odbijamy na chwilę w teren zaliczyć szybko punkt i wracamy na nią by przejechać kolejne 5 km. Momentami jest bardzo ciężko, bo pod wiatr, ale dwie zmiany prowadzącego i dajemy radę. W lewo skręcamy koło pani w różowym i dalej w stronę wzniesienia na którym jest dostrzegalnia przeciwpożarowa. Stromo pod górę, ale orientacyjnie banał. Po odbiciu Mariusz rzuca hasło zjazdu trasą downhillową, ale ja odmawiam - dobrze nie widzę trasy przed sobą, bo mapnik jednak trochę zasłania.

Lecimy przez Bogusławki asfaltami i za chwilę w las wprost na punkt przy mostku. Co nam tak dobrze idzie? :) Skręcamy na wschód, oddalając się od mety, ale nie ma wyjścia, jest tam kolejny punkt. Znowu skręcamy w las z asfaltu, ciśniemy przez krzaki krzycząc w niebogłosy płosząc wszystko co w okolicy. Niestety komary się nie boją ;) Nasz krzyk bojowy pojawił się jednak przez pokrzywy i rośliny z kolcami. Ale nie ma co, jedziemy tak dalej... idealnie w punkt. Ale jak to, znowu bez problemów?

Wyjeżdżamy z tego piekiełka i do kolejnego punktu. Dość szybko, bo chyba po 20 minutach (wraz z przejazdem!) mamy go. Chwilkę błądzimy, ale znajdując przecinkę w lesie (znowu te kłujące krzaki) dajemy radę znaleźć drogę. Tam spotykamy porządnie zmęczonych biegaczy, którzy mają już wszystkie punkty, ale brakuje sił na dobiegnięcie do mety. Kolejny przelot asfaltami, w sporym upale i pod wiatr. Przez zmęczenie nie zauważam, że wybrany wariant biegnie torami, a nie drogą. Co tu zrobić? Ciśniemy więc trasą wąskotorówki, wolno bo jakieś 15 km/h, ale i tak szybciej niż na około. Po chwili mamy punkt, zostały nam tylko dwa!

Jestem już słaby, ale Mariusz narzuca tempo i ja po prostu podążam. Nie myślę o kręceniu, tylko skupiam się na mapie, by nie popełnić głupiego błędu. Ale Mariusz jadąc z przodu wybiera dokładnie tą drogę, którą mam na myśli. Dojeżdżamy do strumienia, odbijamy karty i nawrót na ostatni punkt. Znowu w całkowitym słońcu, przez pole, ale dobrym tempem. Dojeżdżamy do skrzyżowania, krzyczę to tutaj, wjeżdżam w krzaki... jest ostatni punkt, idealnie wyczuty moment. Wsiadamy na rowery i ostro asfaltami do Zaniemyśla, jakieś 6 km. Klosiu ostro depta, powyżej 30 jak nic, nawet na lekkich wzniesieniach. Upał ciągle męczy, ale w końcu dojeżdżamy do znanych miejsc i skręcamy na teren szkoły. Wyrównujemy nasze rowery i wspólnie przekraczamy metę.

Wjazd na metę © -


Schodzimy, oddajemy karty, a organizatorka rzuca hasło: gratulacje, trzecie miejsce. Kto, my? Nie wierzę! Gratuluję i dziękuję Mariuszowi za wspólny dystans. Współpraca układała się idealnie. Co ciekawe do drugiego tracimy tylko 4 minuty, a do pierwszego 15! Gdyby nie ta Łysa Góra...

Dekoracja trasy rowerowej 100 :) © -



51.71 km 51.50 km teren
02:37 h 19.76 km/h
Max:43.67 km/h
HR://%
Temp:15.0, w górę:1030 m

Kaczmarek Electric MTB - Zielona Góra

Niedziela, 14 lipca 2013 · dodano: 14.07.2013 | Komentarze 9

Do Zielonej Góry przejeżdżam z Mariuszem, Maksem i Młodzikiem - wszyscy na M, łącznie z autorem ;) Zapowiadana była ciężka trasa, ułożona przez Marka Konwę. Jedziemy więc na rekonesans i jesteśmy wyraźnie zaskoczeni. Mają tu konkretne górki, coś jak trochę bogatsza okolica Dziewiczej Góry. I po tym przyjdzie się nam ścigać, super :)

Do sektoru wchodzę późno, bo robimy z Klosiem porządną rozgrzewkę. Sektor 1-szy startuje przed nami, po 2 minutach my. Na pierwszym zjeździe, tuż po starcie mijam Maksa, który trochę zamula jadąc wśród innych takich ;) Ja jadę z lewej i zyskuję zaraz sporo pozycji. Po chwili zaczyna się lekki podjazd, a za nim konkretna sztajfa, która momentalnie się korkuje. Na rozgrzewce udało się ją podjechać, ale teraz jest zbyt ciasno i wchodzę na górę. Po chwili zjazd, dość szybki i zauważam, że leży Michał Jasskulainen. Na szczęście zaraz wstaje, czyli nic poważnego się nie wydarzyło. Po chwili kręcenia w małej grupce dogania mnie Janusz (poznany na Sudety MTB Challenge) i namawia, aby jechać razem. Trzymam więc koło, ale czuję, że jest trochę za mocno. Wjeżdżam na podjazd z wieżą i za chwilę zaczyna się najtrudniejszy zjazd maratonu - taka mini trasa downhillowa. Niestety nie jest dane mi zjechać w szybkim tempie, bo blokuje mnie koleś na rowerze bez SPD. Mam za to niesamowity pokaz jak to jest niebezpiecznie, gdy ktoś tak nieodpowiedzialny próbuje szybko zjeżdżać po korzeniach i na dropach. Na szybkim zjeździe mijam leżącego na ziemi zawodnika zespołu Rybczyńskich, chyba musiał się wywrócić przy dużej szybkości. Końcówka pierwszej pętli dalej dość mocno i ponownie kawałek z Januszem. Przy pomiarze czasu zjadam pierwszego żela.

Drugą rundę zaczynam gorzej i trochę się oddalam od Janusza, czuję też że słabnę i zbliża się kryzys. Trochę zwalniam, tracę kilka pozycji między innymi na rzecz Jasskulainena. Odcinki wcześniej przejechane jadę wolniej, ale znam już trasę, więc najtrudniejsze miejsca pokonuję lepiej. Po połowie pętli trochę mnie puszcza i kontroluję odległość do Michała, który jest w zasięgu wzroku. Janusz niestety pechowo blokuje sobie łańcuch pomiędzy szprychy i kasetę, więc zostaje z tyłu. Przy wjeździe na trzecią rundę zjadam drugiego żela.

Na podjeździe nie jest lekko © StregaSportu


Zaczynam co raz bardziej zbliżać się do Michała, a i jedzie mi się co raz lepiej. Co raz bliżej mety, więc jadę praktycznie na maksimum swoich możliwości. Na jednym z podjazdów kończących się spacerem wyprzedzam Michała. On jednak cały czas mocno i kontroluje sytuację. Robię przewagę na krótkiej stromej ściance, gdzie udaje mi się wjechać, pomimo odskakującego przedniego koła. Dalej to już szybkie pomykanie na 100% i stopniowe gubienie go. Przy bufecie po raz kolejny przemykam z prędkością 40+ (kto to widział, aby bufet umiejscawiać na zjeździe) i kolejne odcinki dalej mocno. Na zakrętach rzucam okiem do tyłu i widzę blisko biało-czerwonego zawodnika z niebieskim kaskiem, czyli Michał nie odpuszcza. Modlę się tylko, aby nie chwycił mnie skurcz. Na ostatni podjazd w parku wjeżdżam z 20-30 sekundową przewagą, naciskam mocno na korbę i czuję ostre pieczenie. Udaje się obronić pozycję, ale mina przy wjechaniu na metę musi być paskudna ;) Zdjęcie jak najbardziej to potwierdza :)

Ciężki finish © DataSport


Po chwili wjeżdża kolejny zawodnik, ale to nie Michał ;) On pojawia się po minucie, czyli i tak był blisko. Za chwilę dojeżdża też Janusz.
Mój czas to 2:32, z którego jestem zadowolony. Udało się zwalczyć krótki kryzys z drugiego kółka i zebrałem ładną ilość punktów (trochę więcej niż w Lubrzy). Dzięki temu powinniśmy utrzymać dobrą, czwartą pozycję w generalce drużynowej, pomimo bardzo słabej frekwencji wśród kolegów teamowych (shame on you ;)).
Z ciekawostek, to Mariusz (do którego straciłem 17 minut) został wyprzedzony przez Krzycha. Szacun i zapraszamy do naszej drużyny. Szybko, szybko bo mocniejszy team się odezwie :)


53.16 km 45.00 km teren
03:20 h 15.95 km/h
Max:52.97 km/h
HR://%
Temp:, w górę:1480 m

Bike Adventure #4

Niedziela, 7 lipca 2013 · dodano: 08.07.2013 | Komentarze 8

Niedziela była ostatnim dniem ścigania. Organizator zaplanował start na godzinę 10, więc trzeba było wcześniej wstać. Ja może wyspany, ale jednak z mocno bolącymi nogami. Narastające zmęczenie jednak daje o sobie znać. Pierwsza myśl, to jak ja obronię te 5 minut przewagi nad Marcinem. Trzeba będzie jechać na maksimum możliwości i może jakoś się uda.

Na start dojeżdżamy bez żadnych przygód, ale tak na prawdę wszyscy są bardzo ostrożni. Na zjeździe do Piechowic chyba nikt nie kręci korbą, by jechać jak najspokojniej ;-) Start następuje z tego miejsca co wczoraj, więc już wiemy gdzie się kierować.

Po tradycyjnym odliczaniu od 10 do 1 następuje mocne napieranie. Początkowy podjazd nakładający się z wczorajszym. Jadę chwilę z Josipem, ale jednak mnie wyprzedza. Mam ciężkie nogi i jedzie mi się kiepsko. Marcin ciągle w zasięgu wzroku, ale systematycznie się oddala. Po kilkunastu minutach czuję, że schodzi żelazo z nóg i mogę lepiej kręcić. Rozpędzam się do wyższych prędkości, zaczynam wyprzedzać pojedyncze osoby, a także Josipa, który widać, że cierpi po wczorajszym upadku. I tak jestem pod wrażeniem, że jedzie - kolarze to jednak twardzi goście.

Zaczynam także doganiać Marcina, ale dość powoli. Jednak myśl o tym, że mi nie ucieka, bardzo mnie podbudowuje. Mogę przecież przegrać ten etap, byle nie mieć dużej straty. Jednak po kilku sekcjach trawiastych i korzennych doganiam go.

Sporo trawy tego dnia © -


Kolejne kilometry jedzie mi się co raz lepiej i Marcin zostaje z tyłu. Ja, z co raz większym zadowoleniem, wchodzę na swoje maksymalne obroty. Zaczynam mijać ludzi ze sporą łatwością, wjeżdżam ścianki które wydają się dość trudne, a techniczne miejsca z korzeniami są dla mnie łatwością. Nie poznaję siebie :-)

Na jednym ze zjazdów miga mi koszulka Goggle. Dostaję lekkiego szoku, bo okazuje się, że jest to Klosiu, który łata dętkę. Rozumiem, stracił na tym trochę, ale musiałem być za nim blisko. Dzięki temu włączam szósty bieg i jadę na 120%. Na szutrowych podjazdach innych mijam jak tyczki. Ostatni podjazd koło 40-tego kilometra robię nadal mocno i blisko szczytu odwracam się - Mariusz jest blisko, jakieś 100 m za mną. Gdybym odpuścił, już by był przede mną. Jedziemy chwilę po płaskim, ale jest sporo kałuż, więc nie wahając się jadę przez nie mocno naciskając na korbę. Po chwili zaczyna się zjazd, trochę technicznych miejsc i przy okazji rzucam okiem do tyłu - pusto :) Końcówka biegnie jak dnia poprzedniego, czyli przez kolejne błoto i tunelik. Tutaj nadal daję z siebie maksimum i wjeżdżam na metę na 3 minuty przed Klosiem! :-) Jak się okazuje Rodman też był w zasięgu, bo straciłem około 2 minut.

Ale nie ma co, pierwszy raz udało mi się został liderem Goggle Teamu - świetne uczucie :-D Gdybym tylko miał taką nogę przez cały czas etapówki ;)

Finish etapówki © Strefa Sportu


Bike Adventure zakończyło się trochę niespodziewanie dla mnie, ponieważ byłem trzeci wśród znajomych. Pierwszy i zupełnie niezagrożony, to Mariusz. Dalej był Josip, który pomimo kontuzji wybronił drugie miejsce. Za nim uplasowałem się ja, tracąc do Wojtka łącznie jakieś 5 minut. Dalej Marcin i Rodman. Na końcu naszej grupy jadącej Pro - Kaz. Zbychu, niestety nie ukończył, oraz Maks jadący Fun.


74.58 km 50.00 km teren
04:19 h 17.28 km/h
Max:59.94 km/h
HR://%
Temp:, w górę:1900 m

Bike Adventure #3

Sobota, 6 lipca 2013 · dodano: 08.07.2013 | Komentarze 3

Trzeci etap - przygoda, ach przygoda.

Zaczęło się od samego rana, gdy Josip zauważył, że jego opona nie nadaje się do jazdy, ze względu na sporą ilość nacięć. Wszystko by przebiegło spokojnie, gdyby nie to, że do startu zostało mniej niż godzina. Szybka wymiana, trochę z pomocą reszty ekipy i ruszamy na dół. Asfalt do Piechowic jest dobry, więc jedziemy szybko, ponad 50 km/h. W pewnym momencie w moim przednim kole przebija się dętka i momentalnie schodzi powietrze. Ledwo udaje mi się utrzymać równowagę, ale nie przewracam się i zabieram się za wymianę dętki. Okazuje się, że moja opona też jest w fatalnym stanie i to dlatego wczoraj miałem laczka. Na szczęście mam łatki, więc naprawiam dwa przecięcia. Josip pomaga mi napompować koło i w końcu jedziemy na dół. Ale nie znamy miejsca startu... dobrze, że widać innych kolarzy. Jedziemy za nimi i na start dojeżdżamy na około 2 minuty przed początkiem etapu. Daliśmy radę się nie spóźnić :)

W pierwszej fazie jest długi podjazd, około 12 kilometrów, ale z niewielkim nachyleniem. Stawka się rozciąga, wśród znajomych ja ustawiam się tam gdzie zwykle (patrz: początek drugiego etapu). Dzieje się niewiele, bo jedziemy ciągle szutrami.

Szutry, same szutry © -


Na jednym z pierwszych szybkich, szutrowych i bardzo niebezpiecznych zjazdów mijam Rodmana z Josipem. Wojtek wywalił się i mocno pozdzierał. Przemo mu trochę pomógł, więc dalej każdy jedzie swoje. Chłopacy mnie mijają, ale Josip zatrzymuje się na wyczyszczenie rany przy ambulansie. Z Rodmanem dojeżdżamy do bufetu i rozpoczynamy bardzo ciężki asfaltowy podjazd. Stromizna podobna do tej wiodącej na Przełęcz Karkonoską. Męczarnia jest spora, ale udaje się wjechać całość. Tym sposobem dojeżdżamy w okolice Stogu Izerskiego, gdzie ponownie mija mnie Josip już z profesjonalnym bandażem na ręce.

Dalej następuje szybka sekcja szutro-asfaltów. Znowu jest niebezpiecznie, bo dodatkowo pojawia się sporo turystów.

Na jednym z podjazdów w Izerach © -


Na jednym ze zjazdów mijam Josipa, który łata dętkę. W głowie kotłują się myśli ile się może wydarzyć jednego dnia. Czy mnie ominie przebicie dętki? Nie mam zapasowej, bo przecież musiałem zmieniać przed startem.

Jazda szutrami zaczyna mnie drażnić. Właściwie ciągle to samo, nadal niebezpiecznie, bo prędkości zjazdowe są wysokie. Dobrze, że w pewnym momencie robi się trochę bardziej technicznie i prędkości się zmniejszają. Nie mam świadomości ile mi brakuje do Marcina, ale pamiętam o niewielkiej przewadze 8 minut. To mnie motywuje, aby mocno przycisnąć przy wjeździe na Wysoki Kamień - udaje się wjechać całość, pomimo kiepskiej przyczepności i kończących się sił.

Podjazd w terenie © Strefa Sportu


Zaczyna się fajny, techniczny zjazd. Szkoda, że akurat zachodzi słońce i robi się trochę za ciemno, ale osiągam dobre prędkości i zyskuję kilka pozycji. Na końcówce zjazdu dochodzę do Rodmana. Sekcja błotna wychodzi mu lepiej niż mnie (jazda z krzykiem sporo mu pomogła ;)) i tracę kilka metrów. Przejeżdżamy przez tunel i na stadion. Naciskam na korby, ale dogonić Przema nie daję rady.

Finiszuję chwilę za Rodmanem © -


Na mecie jest już Marcin, ale straciłem do niego tylko 3 minuty - pozycja obroniona. Pozostaje mi 5 minut przewagi na ostatni etap. Będzie się działo :)

Na mecie, rozmawiam z gościem któremu pożyczyłem pompkę © -


Wieczorem jesteśmy zmuszeni pojechać do Jeleniej Góry, bo Josip musi odwiedzić chirurga. Niestety dojeżdżamy zbyt późno i pomimo, że rana nadaje się do szycia lekarz nie decyduje się na założenie szwów, bo przyjechaliśmy za późno (powyżej 6 godzin od wypadku).

Tego dnia, po powrocie na kwaterę, czuję już bardzo duże zmęczenie. Ekipa spędza wieczór na dole, przy piwie, ja jednak już nie daję rady i idę wcześnie spać.


73.26 km 70.00 km teren
04:54 h 14.95 km/h
Max:61.97 km/h
HR://%
Temp:, w górę:2120 m

Bike Adventure #2

Piątek, 5 lipca 2013 · dodano: 08.07.2013 | Komentarze 2

Dzięki Maksowi, który znalazł dla nas dobry nocleg, wyspany wstaję drugiego dnia. Przełykam wczorajszą szachową gorycz porażki z Rodmanem oraz Josipem i szykuję się na start. Przygotowanie przebiega sprawnie i na linii startu jesteśmy całą grupą dość wcześnie. Tym razem zaczynamy przejazdem przez Piechowice i lotnym startem w Cichej Dolinie.

Na starcie w Piechowicach, z tyłu waląca się brama © -


Przejazd do punktu startu przebiega bez większych przygód i dodatkowo zyskuję sporo miejsc. Dziwię się, bo przeważnie w takich akcjach tracę pozycje :-) Na pierwszym podjeździe stawka ustawia się zgodnie z przewidywaniami, czyli jadę za Marcinem, początkowo kontrolując jego tempo, ale później jednak tracąc go z oczu. Do podjazdu na Dwa Mosty dzieje się niewiele, czuję że rozkręcam się, ale powoli. Na szczycie już jadę dość mocno i zaczynam zauważać przed sobą Marcina. Razem zaczynamy kręcić chwilę przed początkiem Drogi Chomontowej.

Znowu krótki odcinek współpracy z Wazą, humory dopisują © -


Na tym długim i dość nudnym podjeździe trzeba mieć mocną psychikę, ja staram się jak najmniej myśleć i kręcić swoje. Trochę gadamy z Marcinem, narzekamy na ten podjazd, ale ciągle jedziemy w dość dobry tempie. Kilku kolarzy udaje się wyprzedzić i ostatecznie wjechać na górę. Następuje szybki zjazd, a za chwilę techniczny, tam zostawiam Marcina na dłużej. Czuję, że zjeżdża mi się rewelacyjnie, mam tylko pojedyncze podpórki i do Borowic zyskuję sporo czasu także mijając Rodmana, który ma trudności na tym zjeździe. Za chwilę, gdy zaczynamy podjeżdżać Przemo mnie wyprzedza. Inny gość komentuje, że to nie ta część stawki, by wjeżdżać w takim tempie ;-)

Dalsza część etapu to znowu trochę technicznych ścieżek na których na dobre wyprzedzam Rodmana. Na jednym z podjazdów łapię laczka, wymiana przebiega sprawnie i tracę około 7 pozycji. Dogania mnie na chwilę Marcin, ale na którymś ze zjazdów gubię go na dobre.

Na koniec przejeżdżamy ponownie przez błoto w okolicach Michałowic i przez Cichą Dolinę do mety, mijając po drodze Zbycha. Jadąc na kwaterę zahaczam o sklep rowerowy, by zakupić dętkę (dobrze, że zabrałem ze sobą kasę).

Jak się okazuje zrobiłem 8 minut przewagi nad Marcinem. Jest dobrze, będzie trzeba tego bronić na mniej technicznych trasach. Rodman, obolały po wczorajszej glebie, przyjeżdża na metę dość późno i spada w generalce. Ze znajomych wygrywa tradycyjnie już Klosiu :-)


58.70 km 50.00 km teren
03:59 h 14.74 km/h
Max:49.54 km/h
HR:147/167 79/ 90%
Temp:, w górę:1600 m

Bike Adventure #1

Czwartek, 4 lipca 2013 · dodano: 08.07.2013 | Komentarze 4

Na początku sezonu ktoś rzucił hasło, aby wystartować teamowo w etapówce i tym sposobem sporą ekipą pojawiliśmy się na Ritchey Bike Adventure - wyścigu 4-etapowym organizowanym przez Grabka. Baza startowa znajdowała się w Piechowicach, a znaleziony przez Maksa nocleg mieliśmy w Michałowicach. Dość blisko, ale jednak znacznie wyżej.

Na miejsce dojeżdżam we trójkę z Mariuszem i Wojtkiem. Reszta ekipy to Rodman, Maks, Zbychu, Marcin oraz Kaz.

Start pierwszego etapu wyznaczony był na godzinę 12. Wcześniej odbieramy pakiety startowe i później jedziemy już na start. Organizator wprowadził małe zamieszanie i nie startowaliśmy na stadionie, tam gdzie było biuro zawodów, tylko w samych Piechowicach, koło huty szkła. Kolejną komplikacją były starty dystansów Pro i Fun. Ten krótszy, który ruszał chwilę później i tak wchodził w drogę startującym na dystansie Pro. Zaraz po rozpoczęciu wyścigu okazywało się, że nie da się jechać, bo Fun blokuje drogę czekając na swój start walcząc o ustawienie się w sekotrze...

Ostatecznie po ruszeniu zaczynamy pierwszy podjazd do Michałowic, czyli w okolice naszej kwatery. Nie jest bardzo stromo, ale bez dobrej rozgrzewki jedzie się ciężko. Przez chwilę wyprzedza mnie Zbyszek, ale na samym końcu przyspieszam i w teren wjeżdżam przed nim.

Pierwszy wjazd w teren, jeszcze czysty :) © -


Pierwszy zjazd precyzuje to czego się spodziewałem - nie będzie aż tak łatwo, jak wcześniej rozmawialiśmy. Po opadach deszczu jest dość ślisko i jest sporo wypłukanych kolein. Przede mną jedzie dziewczyna, która ledwo utrzymuje się na rowerze robiąc trzy konkretne boczne drifty, ciśnienie momentalnie mi podskakuje. Po chwili sam wpadam w koleinę, zarzuca mi rowerem, ale szybkie przerzucenie ciężaru ciała za siodełko mnie ratuje. Szykuje się ostry wyścig - takie myśli przechodzą mi przez głowę :-)

Dalej robi się trochę spokojniej, jedzie się trochę w tłoku i po śliskim & mokrym, ale dość płynnie. Po dłuższej chwili doganiam Marcina i zaczynamy kręcić razem. On trochę mocniej na podjazdach, ale ja nie odpuszczam koła. Na zjazdach, gdy jestem z przodu, trochę uciekam, ale dalej czekam. Na jednym z technicznych zjazdów Marcin wypada lekko z trasy, zwiedza krzaki i po wróceniu na trasę siarczyście klnie, bo z przodu zeszło mu powietrze. Mleczko, które miało pomóc, zamiast tego ładnie znaczy kamienie na biało. Robimy szybką wymianę przy okazji obserwując jak niektórzy sobie nie radzą na tym zjeździe. Przy takich rozrywkach praca mija szybko i zaraz dalej ruszamy. Wyprzedza nas Zbychu, ale po chwili, na bufecie, już jesteśmy przed nim.

Jeden ze zjazdów © -


Końcówka etapu przebiega już bez większych przygód i przy dalszej dobrej współpracy. Do Michałowic dojeżdżamy od południowego-zachodu po kolejnej mocno błotnej ścieżce. Na metę wjeżdżamy zadowoleni, bo ten etap był cięższy, niż się spodziewaliśmy :-)

Brudna meta © -


Na kwaterę wracamy dziwnym sposobem, bo nie chcemy jechać pod prąd trasy, ani zjeżdżać do samych Piechowic. Przebijamy się przez krzaki i w końcu znajdujemy się w połowie podjazdu do Michałowic, koło klimatycznego tunelu.

Tunel na drodze do Michałowic © -


Dojeżdżamy do domu, zaczynamy się ogarniać i dochodzą nas niepokojące wieści z trasy. Zbychu długo nie dojeżdża na metę i się okazuje, że miał poważny upadek i rozwalił sobie łokieć. Z Marcinem jedzie do szpitala, by w ten sposób zakończyć ściganie się. W Poznaniu czeka go operacja. Również Rodman się wywalił (w tym samym miejscu!), ale jest w lepszym stanie, bo tylko poobdzierany. Klasyfikacja etapu zgodnie z przewidywaniami: Mariusz, Josip, Rodman, potem Marcin i ja. Dalej Kaz, który objechał Maksa. Gratki :)


54.09 km 54.09 km teren
02:38 h 20.54 km/h
Max:44.52 km/h
HR:160/175 86/ 94%
Temp:15.0, w górę:550 m

Kaczmarek Electric MTB - Lubrza

Niedziela, 30 czerwca 2013 · dodano: 01.07.2013 | Komentarze 9

Na kolejny wyścig z cyklu Kaczmarek Electric dojeżdżam... jako pasażer ;-) Auto u mechanika, a także liczne dojazdy na maratony moim Audi, więc pojechaliśmy z Josipem. Trzecim kompanem był Klosiu. Na miejsce dojeżdżamy błyskawicznie, wpierw autostradą, później tylko kawałek lokalnymi drogami.

Startujemy standardowo o 11. Spotykam Marcina, Michała, Binia, Kubę i Młodzika. Sporo znajomych :-) Od samego początku poszedł ogień. Przez sektory startowe nie ma przypadkowych ludzi, więc i tempo jest wysokie. Przez krótki odcinek tworzymy z Marcinem i Michałem fajny 3-osobowy Goggle-pociąg :) Zaczyna się ostre napieranie po zapamiętanych odcinkach z zeszłego roku. Przy tak wysokim tempie pojawia się kilka niebezpiecznych sytuacji, bo ludzie zbyt agresywnie zmieniają tor jazdy (spodziewałbym się jednak bardziej poważnych kolarzy w 2-gim sektorze). W końcu tracę kontakt wzrokowy z Marcinem, ale Michała kontroluję. Jedziemy momentami bardzo blisko siebie. Przed bufetem, na ściance, zarzuca mnie trochę w prawo i muszę podejść. Tracę do niego kilkaset metrów, ale po chwili to odrabiam, bo wpierw ja wciągam żela (na jednym z nielicznych prostych odcinków), a później on coś konsumuje. W końcu dojeżdżamy do strumienia, który przekraczaliśmy w zeszłym roku. Różnica jest taka, że woda jest znacznie wyższa, prawie do połowy uda :-) Końcówka pętli to olbrzymia ilość k-dołków, czyli dziur, korzeni, hopek. Pomimo dalszej bardzo mocnej jazdy czuję, że prędkość jest dość niska i dodatkowo zakwaszam mięśnie.

Na drugą pętlę wjeżdżam trochę osłabiony. Taka trasa nie jest w moim stylu (nawet nie ma kiedy wypić i zjeść), raczej preferuję długie górskie podjazdy. Przez jakiś jeszcze czas widzę Michała, ale w końcu i jego gubię. Na szczęście rozkręcam się w okolicy 1/3 drugiej pętli, bo tam jest trochę równiej i nogi puszczają. Od tego momentu jadę właściwie w trupa, z nadzieją na dogonienie jeszcze kilku zawodników. Udaje się przegonić chyba dwóch. Kilometr przed metą wpadam w głęboką kałuże, tak że zamaczam przednią tarczę hamulca :-) Na szczęście nie tracę miejsca, ale odczuwam, że było bardzo blisko złapania skurczu. Na metę wjeżdżam konkretnie zmęczony, chyba w tym roku tak mocno jeszcze nie było :-)

Klosiu 2:14 - standardowe 20 minut
Josip 2:24
Jakub 2:28 - sporo przede mną, kolejnym razem trzeba będzie powalczyć :)
Biniu 2:28
Michał 2:31 - było blisko, tylko 2 minuty. Pozycja lepsza od mojej, ale punktów do drużynówki nie było (brak wybranego teamu)
Marc 2:33
Zibi 2:35 - oj, czuję oddech :)
Maks 2:41 - niewielka strata jak na to co narzekał :-)

Z wyniku jestem zadowolony, dostarczyłem kolejne punkty do drużynówki i poprawiłem czas z zeszłego roku. Szczytu formy chyba nie mam, bo przy tak mocnej jeździe myślałem, że będę wyżej w stawce :) Albo po prostu inni mają większy progres w tym sezonie, niż ja ;)