Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Marc z miasteczka Poznań. Mam przejechane 42372.65 kilometrów w tym 12561.57 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 21.07 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Marc.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2012

Dystans całkowity:1110.02 km (w terenie 532.50 km; 47.97%)
Czas w ruchu:66:12
Średnia prędkość:16.77 km/h
Maksymalna prędkość:60.82 km/h
Suma podjazdów:17266 m
Maks. tętno maksymalne:174 (94 %)
Maks. tętno średnie:150 (81 %)
Liczba aktywności:22
Średnio na aktywność:50.46 km i 3h 00m
Więcej statystyk
32.56 km 0.00 km teren
01:13 h 26.76 km/h
Max:45.93 km/h
HR://%
Temp:, w górę: 80 m

Dojazd do Zakrzewa

Wtorek, 31 lipca 2012 · dodano: 01.08.2012 | Komentarze 29

Dojazd w celach towarzyskich, powrót po zmroku, przy świetnie świecącym księżycu.
Ktoś chętny na Challenge... nocą?
Kategoria 21 - 50 km, Szosa


20.00 km 0.00 km teren
01:00 h 20.00 km/h
Max:0.00 km/h
HR://%
Temp:, w górę: m

Praca

Poniedziałek, 30 lipca 2012 · dodano: 03.08.2012 | Komentarze 0

Dojazdy do pracy poniedziałek i wtorek.
Kategoria Do pracy


0.00 km 0.00 km teren
h km/h
Max:0.00 km/h
HR://%
Temp:, w górę: m

MTB Challenge 2012 - relacja

Niedziela, 29 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 18

Optymalnie by było pisać relację z każdego dnia wieczorem. Niestety - na etapówce czasu jest bardzo mało i nie ma możliwości, aby spisać wszystkie wrażenia. A szkoda, bo z pewnością relacje by były długie i obfite w szczegóły. Skupię się więc jedynie na tym co mi do teraz zostało w głowie, czyli tylko "best-of" każdego etapu.

Do Kudowy przyjechaliśmy w sobotę razem z Jankiem, Klosiem i Josipem. Wieczorem do naszego grona dołączył jeszcze Kaz i w tym towarzystwie trzymaliśmy się cały wyścig (na trasie oczywiście nie :-) ). Poznaliśmy sporo osób, w tym Piotra z Krakowa, który całkiem fajne wkomponował się w naszą grupę.

W niedzielę zaczynaliśmy od prologu. W nocy mocno padało i trochę mnie to zmartwiło. Starty rozpoczęły się od godziny 14. To także mnie trochę "rozbiło", bo jak tu się przygotować do takiej godziny startowej, gdy zawsze się jeździ o 10 lub 11? Dzień jakoś przeleciał i na parę minut przed 15 wyruszyłem na trasę (wcześniej startowały team'y i osoby z niższymi numerkami). Czasówka to dość specyficzny typ wyścigu, bo jednak cały czas w głowie tyka czas. Plan był taki, aby się nie spalić, ale z drugiej strony nie przyjechałem tutaj na wycieczkę. Początek trasy biegł przez dość stromy park, w którym zalegało sporo błota. Po dwóch kilometrach słyszę pierwszą osobę za sobą. Chyba faktycznie jadę wolno, bo przecież startowaliśmy z przerwami 30-sekundowymi. Po chwili przekonuję się, że jednak ten prolog lekki nie będzie. Schodzę na dłuższą chwilę z roweru, bo błotnista ściana skutecznie uniemożliwia jazdę. Po chwili błotnisty zjazd. Zjazd? Przecież to miał być uphill! W końcu dojeżdżam do końcowego asfaltu, nim jeszcze niecałe dwa kilometry cały czas w górę, końcówkę oczywiście mocno i kończę pierwszy etap. Na górze kilka łyków powera, gadam z Jankiem (sporo minut mi dołożył) i czekamy na Kaza. Zyskuję nad nim około minuty, czyli zgodnie z planem ;-) Robi się zimno, więc zjeżdżamy w dół. Na samym szczycie widzimy finiszującego Josipa - Jezuniu, jak on szedł, głęboki beztlen. Trochę niżej Mariusz, który startował ostatni z naszej grupy.
Na dole wymiana pierwszych wrażeń, głównie jak to tak można zrobić taki ciężki prolog ;-) Później pizza i wczesne spanie w paskudnej szkole. Zabawa rozpoczęta!

W poniedziałek wszyscy budzą się w bojowych nastrojach. Nie po to przygotowywaliśmy się cały sezon, aby teraz się opierdalać. Start mamy o 10, ale pobudka jest już po 6, bo trzeba się spakować, przygotować i zjeść śniadanie w czeskiej knajpie niedaleko startu. Jest cieplej niż dnia poprzedniego, szansa na jako-takie wysuszenie trasy. W końcu przychodzi moment startu, na który tak wszyscy czekali. Początek spokojny, wyjeżdżamy z Kudowy i zaraz zaczynają się podjazdy. Na wąskiej ścieżce robi się nawet korek, nie tego się spodziewałem po tak elitarnym wyścigu ;-) Pierwszy zjazd i spore zaskoczenie. Nikt nie odpuszcza. Stromizna spora, ślisko od błota, a każdy zjechał. Nie to co na pojedynczych maratonach u Golonki, gdzie sporo spacerowiczów się znajdzie. Tutaj przyjechali poważni bajkerzy, tacy co mają technikę zjazdową. Koło 8-go kilometra spory korek i właściwie nie widać dlaczego. Stoimy chwilę, stromizny nie widać, ale czekamy swoje. Kolejka się powoli przesuwa, a w międzyczasie jedna Niemka bez większych ceregieli pozbywa się nadmiaru płynów ze swojego organizmu. W końcu udaje mi się zobaczyć co jest powodem tej przerwy - rzeka. Ale co ciekawe, my jej nie przekraczamy, tylko nią jedziemy! Jak to, pytam się. Wokół prawie sami obcjokrajowcy, więc nie doczekawszy się odpowiedzi wchodzę do wody o głębokości około 30 cm i tak sobie idę. Lepiej teraz, niż pod koniec etapu, bo przynajmniej buty wyschną ;-) Rzeka się kończy po około 200 metrach, a pod jej koniec wita nas organizator, czyli Grzegorz, z dość złośliwym uśmiechem.
Kolejne 30-40 kilometrów pamiętam jako przebijanie się bardzo mokry las. Mnóstwo kałuż, błota, nieprzejezdnych odcinków, ale na szczęście bez wielkiego przewyższenia. Są też szybsze odcinki, wiec kilometrów ubywa. Druga połowa etapu to momenty z szutrami, kolejne podjazdy oraz bunkry. Tak, ten rejon musiał się kiedyś porządnie przygotowywać do jakiejś wojny. Co ciekawe wyglądało to jakby te bunkry były skierowane w kierunku Polski :-) Ostatni podjazd kończy się wcześniej, niż by to wynikało z profilu (chyba Czesi nie chcieli nas wpuścić do jakiegoś ważnego przyrodniczo fragmentu lasu) i skręcamy ostro w lewo, w przecinkę przez las. Ślisko, stromo, korzenie, ale jadę. Zauważam fotografa, pstryka fotki, a przed nim olbrzymie korzenie w małej niecce. Czasu na reakcję za mało, żałośnie próbuję wyminąć, ale się nie udaje i ląduje na ziemi dokładnie przed samo-wyzwalaczem aparatu fotograficznego. Dostaję 10 zdjęć, plus kolejne 10 z ręki fotografa - skubaniec wiedział gdzie się ustawić! A wyglądało to tak:

Gleba koło bunkrów pod Kralikami © Marc


Podnoszę się, wspominam do fotografa o najgorszym dniu w życiu i zjeżdżam na dół. Końcówka to trochę asfaltów, które mijają mi w towarzystwie Belga. Przed kreską przyspiesza i finiszuje przede mną, ja nawet nie próbuję go gonić, to przecież nie o to chodzi. Ciekawe czy w piątek będzie taki mądry ;-) Pierwszy etap zaliczony, bez kryzysu, bez awarii roweru, czyli dobrze. Nocujemy w wypasionej czeskiej szkole, która w okolicy miała nawet profesjonalną bieżnię. Mariusz chciał się pościgać (miał przecież swoje biegowe buty), ale chętnych nie znalazł :-) Szkolne jedzenie super, a pod prysznicem zimna woda. Brakujące kalorie uzupełniamy w knajpie na rynku.

We wtorek do zdobycia mamy najwyższy punkt wyścigu (Schronisko pod Śnieżnikiem) na który wjeżdżamy najdłuższym podjazdem wyścigu. Czyli ma być prosto i szybko (zgodnie z road bookiem wyścigowym - quite easy and quite fast). Początek to dwa niewielkie podjazdy po czeskiej stronie i wjazd do Jodłowa, w którym zaczyna się mozolna wspinaczka. Na Śnieżnik docieram bez większych problemów, chyba takie długie podjazdy to moja mocna strona. Zjazd czerwonym szlakiem - bardzo fajny, z kilkoma podpórkami. Znowu tutaj wiele spacerujących osób (podobnie jak na maratonie w Stroniu), co trochę przeszkadza, bo lepiej na nich nie wpaść :-) Na dole skręcamy w lewo (dalej w dół), inaczej niż 2 tygodnie wcześniej, gdzie jechało się w prawo i pod górę. Po chwili spotykam Paulinę z teamu Rybczyńskich. Stoi na poboczu, bo złapała laczka. Stosuje mleczko w swoich wielkich 29-calowych kołach, ale najwyraźniej jest to nieskuteczne. Próbuję jej pomóc z pompowaniem, ale dziura nie chce się zalepić. Dętki niestety nie ma, a moje 26-ki przecież nie zadziałają. Mijający nas bikerzy jadą raczej na małych kołach, więc nie ma od kogo pożyczyć. Ostatecznie Paulina decyduje się dojść do drugiego bufetu, na którym mają być mechanicy. Niby to tylko trzy kilometry, więc straty dużej nie będzie. Ja zjeżdżam na dół, ale bufetu nie znajduję. Spotykam za to Piotra, który wymienia po raz drugi dętkę (pierwszą za słabo napompował i złapał snake'a). Bufet znajduje się dopiero kilka kilometrów dalej, na szczycie. W międzyczasie mija mnie Piotr, który bardzo dobrze podjeżdża - na niskiej kadencji, ale znacznie szybciej ode mnie. Za połową trasa biegnie po trochę prostszych terenach, gdzie nie ma aż tak długich podjazdów. Dojeżdżam do ostatniego tego dnia bufetu. Zgodnie z tradycją zatrzymuję się na dłużej, by sporo zjeść i wypić. W międzyczasie Golonko przygląda się profilowi naklejonemu na mojej ramie. Mówi, że zostały już tylko 2 podjazdy, z których pierwszy jest bardzo nieprzyjemny. Nie wiem co to znaczy, ale po chwili sam się o tym przekonuję - bardzo nierówny bruk, niczym na trasie na Śnieżkę. Jadę twardo, bez poddawania się i zyskuję tym sposobem kilka pozycji. W środkowym fragmencie prowadzę, bo jest jednak zbyt stromo. Dojeżdżamy w końcu na Przełęcz Suchą - wybrany przez organizatora podjazd zdecydowanie najtrudniejszy z możliwych. Rozpoczynam kilka kilometrową jazdę po płaskich asfaltach w Górach Bialskich. Dogania mnie mix Gomoli, który jedzie ładnym tempem, więc wsiadam na koło. Ostatni podjazd jadą szybciej ode mnie, bo leżą tam znowu zniszczone kostki brukowe. Do mety dojeżdżamy po stromej łące i końcowym asfaltem w Stroniu Śląskim. Kolejny dzień przejechany, czas co do minuty ten sam co dnia poprzedniego :-) Nocujemy w sali gimnastycznej, a obiad jemy w Siennej. Ta opcja była dość słaba, bo jednak trzeba było dojechać podstawionym busikiem i później na niego czekać. Sam obiad także bez rewelacji, więc trzeba było ponownie dojeść w barze.

Trzeci etap prowadził do Złotego Stoku. Niby krótka trasa, ale wiem którędy prowadzi i spodziewam się najtrudniejszego etapu. Organizator dalej mydli oczy i mówi o dniu odpoczynku - po prostu w to nie wierzę. Poranna pobudka wcześniejsza niż zwykle, bo znowu trzeba jechać busikiem do Siennej. Jakaś chora opcja, ale wyboru nie mamy. Poranek mija więc dość szybko i o 10 ruszamy na rundę honorową przez Stronie Śląskie (na szczęście na spokojnie i krótko). Początek etapu to dwa dość długie podjazdy na Czernicę i Smrek, czyli znowu tyranie przez Góry Bialskie. Jadę to spokojnie, aby mieć siły na trudny odcinek graniczny. Wjeżdżamy na niego i zaczyna się horror - wiele miejsc, w których się nie da jechać, bo albo płasko, ale pełno korzeni, kamieni i błota, albo ścianki na 30-40%. Sił mi starcza na 2-3 godziny, a ten odcinek ma prawie 40 kilometrów! Nie łapie mnie jakiś straszny kryzys, ale jadę po prostu bardzo wolno, bo brakuje sił, aby jechać w tak trudnym technicznie terenie. Niedaleko Przełęczy Karpowskiej zauważam, że tylna tarcza ociera mi konkretnie o klocki. Nie miałem żadnej gleby, ale pewno przytarłem nią o jakiś wystający kamień. Tarcza ta była już wcześniej walnięta (2 tygodnie temu po maratonie w Stroniu) i pewno nie wytrzymała już. Sprawdzam, czy dam radę ją czymś naprostować, ale nie ma opcji - trzeba jechać z obciążeniem. Dogania mnie Kaz i razem jedziemy przez kolejne fragmenty szlaku granicznego. Przy Przełęczy Lądeckiej robimy postój na bufecie i zaczynamy podjazd na Borówkową (Blueberry Mountain :-) ). Okazuje się, że na "zwykłą" jazdę sił mam sporo, to po prostu ten wcześniejszy odcinek był taki ciężki. Wjeżdżam prawie całość i potem szybko na dół znanym szlakiem. Co ciekawe zjeżdżam szybciej, niż Kaz na swoim fullu. Końcówka to mocno męczący podjazd pod Jawornik Wielki, w sporej części z buta. Co ciekawe (a wtedy zdecydowanie mało zabawne) zjazd do Złotego Stoku idzie bardzo ciężkimi terenami, ciągle szlakiem granicznym, więc nadal ze sporą ilością z buta. Jedna ze ścianek zjazdowych (chyba 30-35%) wygląda dość interesująco, więc się na nią zapuszczam. Niestety duża ilość kamieni wybija mi kierownicę z rąk i robię typowe OTB. Próbując wstać zsuwam się jeszcze dobre kilka metrów, bo grawitacja robi swoje. W końcu udaje się dojechać na rynek w Złotym Stoku. Zdecydowanie najtrudniejszy etap tego wyścigu, czas też słabiutki, ale istotne że w końcu dojechany pomimo awarii. Na rynku udaje mi się spotkać Marka Alchimowicza - pozdrowionka :-) U czeskich mechaników zmieniam tarczę na zwykłą Deore, ale przynajmniej na prostą. Nocleg całkiem fajny, bo w szkole na korytarzu, ale hałasu nie było. Jedzenie w innej szkole kawałek dalej - najlepsze jak do tej pory.

Czwarty etap wita nas świetną pogodą i dobrymi nastrojami - przecież większość mamy już przejechaną. Przed nami mocno tajemnicze Góry Bardzkie. Nie wiemy czego się spodziewać, bo tymi szlakami nikt nie jeździł. Organizator oficjalnie przyznaje - będzie ciężko. Początek mija wyjątkowo łatwo - szutry, podjazdy z małym nachyleniem i kilometry ubywają. Jadę dłuższą chwilę z Kazem, ale na podjeździe łapie kapcia (jak się okazuje była to wina zniszczonej opony), po chwili doganiam Paulinę, która także ma dziurę w przedniej oponie. Tym razem zostawiam ją bez udzielenia pomocy, bo ma ze sobą dętkę. Trudniejszy odcinek zaczyna się przed Bardem. Do zdobycia jest kościółek na stromej górce, a później zjazd do samej miejscowości. W kilku miejscach schodzę, bo po prostu nie chcę ryzykować. Zjazd jest najeżony kamieniami, także takimi bardzo ostrymi. Na dolę zatrzymuję się na bufecie, wciągam tradycyjne kalorie i rozglądam się wkoło siebie. Widzę leżący rower Piotra z Krakowa, ale jego już nie. Poszedł na chwilę w las? Nie, jest opatrywany przy ambulansie. Po chwili wraca i nie wygląda zbyt dobrze - otarcia na łokciu, kolanie i tułowiu. Wywalił się na tym zjeździe, ale żyje. Podobno ktoś chwilę przed nim uderzył głową w jedną z kamiennych stacji drogi krzyżowej i pojechał dalej! Ruszamy więc z Piotrem urokliwymi uliczkami Barda, podjeżdżając kilkoma stromymi ściankami. Przez Góry Bardzkie, kawałek starym akweduktem, dojeżdżamy do Srebrnej Góry - tam kolejny bufet i asfaltowy podjazd do twierdzy. Następnie jeden z najciekawszych odcinków całego Challenge - objazd singlem wokół całej twierdzy. Później szutry, sporo podjazdów, ale praktycznie w siodle. Około trzeciego bufetu zaczynają się Góry Sowie. Na początku podjazdu pod Great Owl mijam sporą grupę wsłuchującą się w kazanie księdza - fajny klimat, zrobić sobie mszę na stoku góry. Fragment kamienistego podjazdu muszę zrobić z buta, bo już brakuje sił. Zjazd z Wielkiej Sowy wychodzi bez większych problemów, podobnie kolejny, ostatni tego dnia. Długi dwukilometrowy, ze sporą ilością kamieni i korzeni, ale zjeżdżam całość. W końcu dojeżdżam do Walimia bardzo zadowolony z tego etapu - nie miałem kryzysu, pomimo całości przejechanej dość mocno. Czas i pozycja znacznie lepsza niż w poprzednie dni. Wyraźnie dobrze mi wychodzą trasy na których jest sporo jeżdżenia, są techniczne zjazdy, a mało podprowadzania. Sam Walim paskudny, za to szkołę, wybudowaną za pieniądze unijne mają świetną. Kolejne spanie na sali gimnastycznej, ale całkiem fajne. Podobnie jedzenie - znowu lepsze niż dnia poprzedniego :-)

Piątek, czyli ostatni dzień. Tak blisko, a jednak tak daleko :-) Od rana krążą plotki o uproszczeniu trasy, a nawet jej skróceniu. Wiele osób to mocno podbudowuje, także mnie. Jestem świadkiem kłótni Grzegorza z Czechem odnośnie trasy. Generalnie chodzi o to, że autor trasy zjeżdża pewnym fragmentem, ale 95% stawki nie ;-) Ruszamy więc, trochę niepewni co nas czeka. Początek to dwa solidne podjazdy, które przejeżdżam wyjątkowo dobrze. Czuję, że mam siłę, więc jadę mocniej niż w poprzednie dni. Nie rozpoznaję ludzi, którzy jadą w moich okolicach, czyli muszę być znacznie wyżej w stawce. Na pierwszym zjeździe mijam Paulinę, która ostatni etap jedzie bardzo zachowawczo. Około 24-go kilometra zaczyna się kolejny przejazd szlakiem granicznym. Początkowo jest fajnie, ale po chwili zaczynają się strome i bardzo strome podejścia. Jeden jest wyjątkowo ciężki, a moje buty dobrze nie trzymają w takich miejscach. Tracę sporo pozycji, bo ledwo mi się udaje wejść. Po chwili rozpoczyna się równie stromy zjazd! Widzę trzech, czterech jadących więc również zjeżdżam. Stromizna zdecydowanie ponad 30% i po kilku metrach tracę kontrolę nad rowerem. Asekuracyjnie zjeżdżam w lewo i kładę się na stok. Czuję kilka otarć, ale daję radę wstać i zejść w dół. Kawałek dalej powtórka - strome podejście i znowu zjazd. Tym razem wszystko z buta, bo jednak psychicznie się lekko przyblokowałem. Kolejne kilometry szlaku to męcząca walka z małymi korzeniami i kamieniami - urok szlaków granicznych. Kończy się to około 45-go kilometra, bo zjeżdżamy do Tłumaczowa bardzo fajnym singlem, przeciętym strumieniem (udaje się zachować suchą stopę). Tam rozpoczynają się asfalty, które przejeżdżam w towarzystwie Janusza z Kórnika (na super Scott-ie Sparku) i jeszcze jednego Polaka z okolic Kłodzka. Do Radkowa jakoś dojeżdżamy, ale później łapię konkretny kryzys, pierwszy w tym Challenge-u. Gdyby nie Janusz straciłbym na prawdę dużo czasu, a tak dałem radę jechać na jego kole. Wielkie dzięki za pomoc! Zjadam wszystko co mam przy sobie i jakoś dojeżdżam do trzeciego bufetu. Tam znowu posilam się sporą ilością bananów i suszonych moreli. Nie wierzę w to, ale odżywam. W okolicę Błędnych Skał wjeżdżam już w lepszej formie i udaje się nawet chwilę powalczyć z dwójką Włochów. Pod koniec podjazdów dojeżdżam nawet do Janusza, co jest dla niego sporym zaskoczeniem, bo widział jak słabo wyglądałem w pewnym momencie. Końcówka to już lekkie przegięcie ze strony organizatora, bo musimy zjechać trzykrotnie po schodach i po jednej wyjątkowo stromej ścianie. W końcu zasłużona meta :-) Biorę piwo, podchodzę do kumpli i sobie gratulujemy. Świetny moment. Po chwili przyjeżdża Paulina, Janusz i Kaz. Wszyscy daliśmy radę :-)

Podsumowując:
Challenge (jak zapewne każda etapówka) to wyjątkowe wydarzenie. Nie mające porównania do żadnego innego jeżdżenia na rowerze. Rozłożenie sił, analiza swoich umiejętności, zadbanie o rower i wiele, wiele więcej. Jest na prawdę co robić przez 24 godziny na dobę, bo przecież trzeba spać, najlepiej te minimum 8 godzin, aby organizm miał czas na regenerację. Z pewnością pomogły masaże, których wziąłem łącznie 3 sztuki (masażyści pomarudzili na owłosione nogi, ale i tak zrobili swoje cuda). Zadowolony jestem z rozłożenia sił - ostatnie 2 etapy poszły lepiej niż poprzednie (szczególnie ta 150-ta pozycja na ostatnim cieszy). Mam nadzieję, że na kolejnych etapówkach (a takie na pewno odwiedzę) będę w jeszcze lepszej formie i będę miał okazję walczyć o lepsze pozycje.


81.16 km 60.00 km teren
05:59 h 13.56 km/h
Max:56.61 km/h
HR://%
Temp:, w górę:2240 m

MTB Challenge - Walim - Kudowa

Piątek, 27 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0

Oficjalny czas: 06:12:30.7
Open 157/197
Solo Man 79/90


75.77 km 65.00 km teren
06:23 h 11.87 km/h
Max:0.00 km/h
HR://%
Temp:, w górę:2400 m

MTB Challenge - Złoty Stok - Walim

Czwartek, 26 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0

Oficjalny czas: 06:48:40.9
Open 170/198
Solo Man 79/90


63.32 km 63.00 km teren
06:32 h 9.69 km/h
Max:43.67 km/h
HR://%
Temp:, w górę:2100 m

MTB Challenge - Stronie Śląskie - Złoty Stok

Środa, 25 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0

Oficjalny czas: 07:11:42.2
Open 187/201
Solo Man 88/91


84.92 km 80.00 km teren
06:18 h 13.48 km/h
Max:59.94 km/h
HR://%
Temp:, w górę:2460 m

MTB Challenge - Kraliky - Stronie Śląskie

Wtorek, 24 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0

Oficjalny czas: 06:38:25.3
Open 183/206
Solo Man 86/93


96.19 km 70.00 km teren
06:37 h 14.54 km/h
Max:57.41 km/h
HR://%
Temp:, w górę:2250 m

MTB Challenge - Kudowa - Kraliky

Poniedziałek, 23 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0

Oficjalny czas: 06:38:11.6
Open 181/212
Solo Man 85/93


19.77 km 9.00 km teren
01:14 h 16.03 km/h
Max:57.41 km/h
HR://%
Temp:, w górę:522 m

MTB Challenge - Prolog

Niedziela, 22 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 5

Oficjalny czas: 00:49:36.7
Open 184/218
Solo Man 84/94


52.18 km 25.00 km teren
02:06 h 24.85 km/h
Max:49.31 km/h
HR://%
Temp:18.0, w górę:300 m

Z kierownikiem

Piątek, 20 lipca 2012 · dodano: 21.07.2012 | Komentarze 3

Umówiłem się w pracy z przełożonym, że trzeba wreszcie razem pojeździć. Mi to pasowało, bo i tak w planach miałem jakieś krótkie kręcenie.

Wybraliśmy się szlakiem trzech jezior (czyli Rusałka, Strzeszynek, Kiekrz). Kierownik jest mocny i nie zostawał z tyłu :-) Trochę tylko spanikował, gdy zjeżdżaliśmy ostro po skarbie na wysokości Chyb.

Rower jakoś jeździ, powinien dać radę na Challenge. Mam nadzieję, że ja także. Sobota - przejazd w góry, od niedzieli ściganie. Nie powiem, lekki stresik jest.