Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Marc z miasteczka Poznań. Mam przejechane 42372.65 kilometrów w tym 12561.57 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 21.07 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Marc.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:6039.37 km (w terenie 4952.59 km; 82.01%)
Czas w ruchu:372:00
Średnia prędkość:16.23 km/h
Maksymalna prędkość:69.57 km/h
Suma podjazdów:102888 m
Maks. tętno maksymalne:177 (95 %)
Maks. tętno średnie:160 (86 %)
Liczba aktywności:92
Średnio na aktywność:65.65 km i 4h 02m
Więcej statystyk
60.60 km 59.00 km teren
02:47 h 21.77 km/h
Max:43.58 km/h
HR://%
Temp:20.0, w górę:400 m

Michałki 2015 - mega

Sobota, 19 września 2015 · dodano: 20.09.2015 | Komentarze 2

Szósty (!) start w Michałkach. Fajnie pojechać w tak dobrze znane miejsce. Ze względu na dość słaby sezon wybrałem dystans mega (czyli 3-3 jeśli chodzi o starty mega-giga).

Na start przyjeżdżam z Krzychem i po szybkim załatwieniu formalności ustawiamy się mocno z tyłu stawki. Mi to nie przeszkadza, ale widzę że Krzychu bardzo chciałby być z przodu. Uspokajam go, bo mamy na początku sporo asfaltu do nadrobienia pozycji. U mnie początek to jednak spokojna jazda, bo nie znam swoich możliwości. W teren wjeżdżam raczej w drugiej połowie stawki, ale wyprzedzam dość sporo osób. Nie ma też zbytnich korków, może w jednym miejscu było wyraźne zwolnienie, bo zebrało się sporo błota w jakiejś niecce. Na jednym z piaszczystych odcinków muszę zsiąść, bo gość bezpośrednio przede mną zatrzymuje się nagle.

Wjeżdżamy w dobrze mi znane tereny, zaliczamy bufet gdzie wypijam prawie całą podaną butelkę i zaczynam łapać swój rytm. Widzę przed sobą parkę, która dobrze współpracuje i postanawiam ich dogonić. Kosztuje mnie to sporo sił, ale się udaje i jadę dłuższą chwilę z nimi. Na trudniejszym odcinku decyduję się im odjechać, bo jednak jadą trochę za wolno. Szczególnie na zjazdach mało kto dokręca i tam zyskuję metry przewagi.

W drugiej połowie dystansu jadę głównie samotnie, ale widzę gościa, który systematycznie się do mnie zbliża. Staram się jechać równo i w końcu mnie dogania. Wsiadam mu na koło i jedziemy bardzo szybko, czuję że znacznie mocniej niż powinienem. Mimo to nie odpuszczam i trzymam się go przez około 10 kilometrów. Na jakieś 30 minut przed metą słabnę i zaczyna się bardzo ciężka jazda. Nadchodzące skurcze czuję we wszystkich partiach mięśni nóg. Mimo to nie tracę zbyt wielu pozycji i bez większych przygód zaliczam końcówkę trasy: fragment asfaltu, odcinek nad rzeką i kartoflisko. Na stadionie bez finiszu i zdecydowanie z mniejszymi emocjami w porównaniu do zeszłego roku (finisz z Darią).

Z jazdy jestem zadowolony. Czas 2:38 też przyzwoity, bo poprawiłem swój PB na mega, a w tym roku zrobiłem dużo mniej treningów niż w 2011. A przede wszystkim miałem sporą frajdę z rywalizacji na trasie. Świetnie było spotkać znajomych i oglądać emocjonujący finisz giga: wpierw o pierwsze miejsce, a chwilę później rewelacyjnego Krzycha :)



78.86 km 0.00 km teren
02:46 h 28.50 km/h
Max:49.79 km/h
HR://%
Temp:21.0, w górę:100 m

Tor Poznań

Czwartek, 3 września 2015 · dodano: 03.09.2015 | Komentarze 2

Pierwszy start na Torze Poznań. Bez większej formy, więc rewelacji się nie spodziewałem, ale pierwsze pięć kółek poszło nieźle. Nie utrzymałem się może w głównej grupie, ale w grupetto które nie schodziło z prędkością poniżej czterech dyszek. Na początku było nas 10, ale spadający z głównego peletonu zasilali grupkę. Pod koniec piątego okrążenia po prostu odcięło mi prąd. Jedną pętlę zrobiłem sam, dostałem dubla (oj trochę stresu było jak mnie wyprzedzali) i podczepiłem się do jednej z grupek. Na ostatnim kółku już mocno osłabiony kręciłem samotnie.

Fajny trening i planuję częściej się pojawiać na torze. Pewno dotyczy to bardziej roku 2016 :-) Średnia z samego wyścigu u mnie to jakieś 37,5 km/h (9 kółek, czyli na oko 36,9 km w czasie 59 minut). Nadal jestem w szoku jak dużo dobrych ludzi dzisiaj się pojawiło: mistrzowie świata i okolic oraz inni mocarze.

A w drodze powrotnej na Hetmańskiej spotkałem Rolkarską Masę Krytyczną ;-)

Na chwilę przed startem
Na chwilę przed startem © Marc

Spore skupienie w mocnej grupie
Spore skupienie w mocnej grupie © Marc

Tył grupy to moje miejsce :)
Tył grupy to moje miejsce :) © Marc

Patrzę na licznik, albo właśnie mnie odcina
Patrzę na licznik, albo właśnie mnie odcina © Marc



38.33 km 37.00 km teren
01:43 h 22.33 km/h
Max:59.68 km/h
HR://%
Temp:25.0, w górę:350 m

Gogol MTB - Stęszew

Niedziela, 23 sierpnia 2015 · dodano: 23.08.2015 | Komentarze 3

Kolejny start w tym roku - tym razem blisko domu i po znanych terenach. Forma nadal nie taka jakiej bym się spodziewał, więc zapisałem się na mini. Na tym dystansie startowali także Sylwia i Zbyszek, a na mega pojechali Dawid, Marcin i Jaskulainen.

Wczesne ustawienie się niewiele pomogło, bo i tak byłem bardzo daleko (jakieś 80-90% stawki). Start o 11.30 w olbrzymim tłoku i z ciągłym wyprzedzaniem. Trasa banalna - przez pierwsze 15 kilometrów żadnego pagórka, ciągle powyżej 30 km/h. Ciekawe jest to, że niektóre osoby jechały bliżej 20 i powodowały spore niebezpieczeństwo (przeważnie mijałem ich w ostatniej chwili). Przejeżdżając koło Jarosławieckiego zacząłem się zastanawiać, dlaczego organizator nie postarał się o poprowadzenie trasy ciekawymi odcinkami tylko centralnie po płytach.

Pierwsza atrakcja pojawiła się dopiero przy Osowej - fajny podjazd od strony wodociągów (chyba był to mój pierwszy przejazd tym odcinkiem) i drugi podjazd asfaltem. Po raz kolejny szkoda, że nie poprowadzono trasy inaczej - opcji podjazdów jest bardzo dużo. Zjazd do Janosika bez problemów, ścianka z buta (spory korek) i później właściwie długa prosta do mety. Przed stadionem mocniej przycisnąłem, ale zyskałem może kilka pozycji.

Poszukując jakiegoś ekstremalnego elementu to trzeba wymienić kurz. Reszta to spora nuda, zawód, że zupełnie nie wykorzystano potencjału terenu, bo nie wierzę, że tylko na taką banalną trasę chciał się zgodzić zarząd WPN-u i utwierdzanie się, że niewiele straciłem nie pojawiając się na maratonach, jeśli pozostałe trasy Gogola były podobnie organizowane. Ale widocznie innym takie warunki odpowiadają (ponad 600 startujących). Do Łopuchowa się nie wybieram - kolejna nuda i spokojnie sobie znajdę ciekawsze zajęcia.



43.73 km 35.00 km teren
02:03 h 21.33 km/h
Max:49.97 km/h
HR://%
Temp:30.0, w górę:470 m

Maraton w Wałczu

Niedziela, 2 sierpnia 2015 · dodano: 06.08.2015 | Komentarze 2

Udało się w końcu pojechać na maraton MTB. Dojazd wraz z Dudą i Młodzikiem. Przyjazd na ostatnią chwilę, ale nie było problemów z zapisami i ustawieniem się na starcie, bo kolarzy było dość mało (Wałcz wypadł z cyklu Gogola).

Start mojego dystansu mini około 15 minut po mega. Wpierw ulicą na dół, by zawrócić w miejscu i cofnąć się na start podjeżdżając - dziwna akcja. Po chwili wjeżdżamy w teren i droga biegnie w dół, więc trzeba uważać, szczególnie w tłoku. Po odnalezieniu swojej pozycji w stawce mogę zacząć kręcić swoje. Po kilku kilometrach trasa zaczyna się robić bardzo ciekawa i mam odczucie jakbym był w górach. Podjazdy idą całkiem nieźle, większość w siodle i tylko jedną ściankę idę, a drugą wjeżdżam do połowy. Na najtrudniejszym zjeździe zachowuję spokój i udaje mi się zjechać mijając kilku gości, którzy mają nieźle zdziwioną minę (bezcenne!). Niestety kawałek dalej tracę pozycje, bo muszę się zatrzymać na bufecie (uzupełnienie bidonu i polanie się wodą). Na odcinku asfaltowym odzyskuję kilka pozycji bo udaje mi się podczepić pod mocniejszych zawodników.

Na jednym z podejść
Na jednym z podejść © Marc

Druga połowa trasy jest spokojniejsza, nie ma już takich przewyższeń i pamiętam z niej jeden trudniejszy podjazd. Na lekkim zjeździe dogania mnie nieznajomy z Goggle i dołączam do jego tempa. Na trudniejszych odcinkach mu uciekam, ale potem na długich prostych on mnie dogania. Tracę do niego kilkaset metrów na jednym z twardszych duktów, bo już trochę czuję brak siły. Kiedy widzę planszę 5 km znajduję w sobie trochę siły i pomimo, że tracę pozycję na rzecz zwyciężczyni w kategorii kobiet, to zyskuję kilka pozycji. Na podjeździe do mety łykam jeszcze dwóch i przejeżdżam kreskę mocno zmęczony.

Po chwili spotykam Mariusza i Pawła - obaj nie ukończyli mega, szkoda, ale pierwszy nie miał dnia, a drugi pogubił mocno trasę. Rozumiem, że przy ostrej walce nie patrzy się na strzałki, ale z drugiej strony nie można zarzucić organizatorowi złego oznakowania. Moim zdaniem pod tym względem było wzorowo. A sam musiałem 3 razy krzyczeć, bo widziałem źle jadących zawodników.
Co do samej trasy to bardzo ciekawa, ale zapowiadane 700 m przewyższenia (niby >1000 na mega) było mocno przesadzone. Dobre jedzenie i trochę za gorąco jak dla mnie (wieczorem byłem mocno wycieńczony, być może to efekt lekkiego udaru słonecznego).

Mój wynik to 1:56:25 (24 minuty straty do Borysa Górala), 46/85 zawodników (7 DNF) i 20 miejsce w kategorii. Przy pomyślnych wiatrach kolejny start w przeciągu 7 dni - Suchy Las u Gogola już w najbliższą niedzielę.



89.80 km 35.00 km teren
05:13 h 17.21 km/h
Max:0.00 km/h
HR://%
Temp:, w górę:300 m

Mocne wejście w sezon

Sobota, 11 lipca 2015 · dodano: 16.07.2015 | Komentarze 7

Ze względu na chorobę, brak czasu i lenistwo nie startowałem jeszcze w zawodach w tym roku, więc Szaga była moim pierwszym startem sezonu. Oryginalnie planowałem dystans 100 km, ale w ostatnim tygodniu zmieniłem na 50, czyli dystans rodzinny, jak go niektórzy nazywają :) W tym roku organizatorzy przygotowali mapy w okolicach Mosiny.

Przed 9 rozpoczęła się odprawa zawodników i nastąpiło pierwsze zaskoczenie, bo spodziewałem się startu przez WPN. Natomiast na mojej trasie nie było tam ani jednego punktu :) Po poznaniu ciekawych zasad biegu TP50 (możliwość przejścia Warty na mokro trzymając się sznura) ruszyliśmy.

Pierwszy punkt wychodzi zawsze kiepsko i było tak tym razem. Lampion miał być koło kanału, ale większość osób zaczęła go szukać w złym miejscu, za blisko startu. Po kilkunastu minutach przejechałem dalej i go odbiłem mocząc sobie nogi, bo był po drugiej stronie wody :)

Kolejny punkt był już po drugiej stronie Warty, więc na asfalcie miałem okazję odrobić stracony czas. Po przekroczeniu wału przeciwpowodziowego wjechałem na tereny zalewowe. Pojechałem inaczej niż reszta grupy, trochę nadkładając, ale niewiele. Szybko poszło.

Dalej to dłuższy przejazd do Rogalinka i znowu skręt w kierunku Warty i lokalnych stawów. Po ładnych terenach szybko odnajduję punkt po drodze mijając jednego gościa jadącego dobrym tempem i zastanawiając się gdzie reszta stawki. Czyżby pomyłka przy pierwszym punkcie była tak duża?

Kolejny punkt był na południu, więc nie chciałem wracać od razu do asfaltu. Jechałem dalej urokliwymi terenami, chwilami wzdłuż trasy ringu. Na szosę wjeżdżam za rozjazdem drogi na Radzewo. Staram się trzymać dość dobre tempo i kręci mi się nieźle. Lekko mylę skręt w lewo w las, ale w okolicę punktu dojeżdżam poprawnie. Znalezienie górki nie jest jednak zbyt proste, więc muszę trochę chodzić po nierównym terenie.

W dalszej części do podbicia było kilka punktów na terenach nad Wartą. Podobało mi się tam: trochę lasów, łąki, ptaki nad głowami i stawy. Jeden lampion był pod wieżą (nie mogłem znaleźć perforatora, ale go wypatrzyłem), kolejny nad Wartą, trzeci pod wieżą myśliwską, a ostatni wewnątrz stawu. Ten właśnie sprawił największy problem: wybrałem do niego złą drogę, potem zabłądziłem w lesie, a jak już byłem w poprawnym miejscu to punktu nie było widać. Dopiero gdy wszedłem na podniesienie terenu to rozpoznałem charakterystyczny kształt stawu i cypel na którym był punkt. Bardzo pomysłowe miejsce. Po drodze spotkałem kilka osób z trasy TR150.

Tym sposobem zaliczyłem wschodnią cześć mapy i przyszedł czas na przekroczenie Warty w Śremie. W mieście poszło sprawnie, zaliczyłem jakiś segment Stravy i pojechałem w stronę wieży TV. Punkt znalazłem robiąc małą pętlę, ale za to była okazja uzupełnić wodę, bo właśnie tam organizator przywiózł butle. Zostałem też poinformowany, że byłem trzeci przy tym punkcie, czyli nie szło aż tak źle jak się wydawało.

Szukanie lampionu
Szukanie lampionu © Marc

Ostatnia grupa punktów znajdowała się w lasach na południe od Mosiny. Pierwszy z nich poszedł sprawnie, bo wybrałem trochę dłuższy wariant, ale łatwiejszy. Niestety do kolejnego nie dojeżdżam tak jak planowałem, bo wybrana ścieżka była mocno zarośnięta. Po szybkim przelocie przez las i podbiciu punktu wypadam na łąkę i częściowo asfaltem, częściowo przez las odnajduję lampion przy słupie elektrycznym. Ostatni punkt znajduję na skraju lasu i zmierzam w kierunku Mosiny bez większego planu. W mieście pechowo trafiam na zamknięty przejazd i muszę przejść tunelem podziemnym. Kilka mocniejszych depnięć i dojeżdżam na metę.

Podchodzę do głównego sędziego i pierwsze duże zaskoczenie: jestem pierwszy! Patrzę na telefon i zrobiłem ponad 80 km w pięć godzin. Oj dobrze, że nie zdecydowałem się na dłuższy dystans. Główny konkurent miał pecha, bo musiał się wycofać po awarii roweru. Reszta stawki była znacznie wolniejsza i na dekorację musiałem czekać około dwóch godzin.

Dekoracja
Dekoracja © Marc

Po takim starcie pojawiają się różne myśli. Czy warto startować w takich mniej obsadzanych imprezach? Szanse na zwycięstwo są duże, zabawa nadal spora, a każdy lubi poczuć satysfakcję ze zwycięstwa. Zobaczymy. Tak czy inaczej ze startu jestem bardzo zadowolony i pewno spróbuję jeszcze wystartować w tego typu zawodach.

Kategoria 51 - 100 km, Zawody


61.46 km 48.00 km teren
02:15 h 27.32 km/h
Max:55.20 km/h
HR://%
Temp:, w górę:500 m

Gogol MTP Łopuchowo

Niedziela, 5 października 2014 · dodano: 06.10.2014 | Komentarze 7

Lokalny maraton, zapowiadany jako bardzo szybki, a że w poprzednich latach w nim nie startowałem, to była okazja się przekonać na własnej skórze.
Dojazd z małą przygodą - jak byłem na Garbarach zorientowałem się, że nie zabrałem kasku. Na szczęście miałem jeszcze sporo czasu i na miejscu znalazłem się o czasie.
Po załatwieniu formalności (-60 zł) i spotkaniu sporej grupy Goggle-znajomych przebrałem się w strój i pojechałem na asfaltową rozgrzewkę mijając po drodze trenujących kumpli. Po ustawieniu się w drugim sektorze startowym poczułem lekki stres przedstartowy, coś co mnie dość dawno nie spotkało. Fajnie sobie przypomnieć to uczucie, które było dość regularne w pierwszych latach ścigania :)
Krótko po starcie
Krótko po starcie © szwajkowski.info
Po dość niezłym starcie na asfalcie przyjąłem dobrą pozycję za Josipem i trzymałem się blisko czuba wyścigu. Tempo nie było szaleńcze, ale najlepsi rozkręcili się na dobre, gdy droga zaczęła biec pod górę. Wtedy niesamowicie szybko minął mnie Marcin jadący za Maciejem, nie było szans na złapanie koła. Również Wojtas odjechał, bo przycisnął konkretnie na podjeździe. W końcu wjechaliśmy w teren i znalazłem się grupce 4-osobowej z kolegą teamowym Zbychem. Goggle było mocniejsze na płaskim (duże koła robią swoje), natomiast na podjazdach lepiej sobie radziła pozostała dwójka. Współpraca układa się całkiem dobrze, ale doszły do nas kolejne osoby, m.in. nieznany mi chłopak w stroju Goggle'a. I to właśnie on wykonywał najcięższą pracę. W tej grupce jechaliśmy z niezłą średnią, na zjazdach zyskiwałem zawsze kilka metrów, bo reszta nie dokręca w takich miejscach (nie wiem dlaczego, Klosiu już kiedyś o tym opowiadał, że to dziwne jest). Chwilę za tabliczką "8 km" dojechaliśmy do piaszczystego podjazdu, który oceniłem jako prawdopodobnie decydujący na drugiej pętli. Po wjeździe na asfalt koło startu mieliśmy okazję zobaczyć czołówkę jadącą z naprzeciwka, a za nią Jacka. Chwilę po nim jakieś 20 osób go goniące - świetny widok :) Jechał tam m.in. Marcin i Josip.
Po wjeździe na drugą pętlę tempo na asfalcie nie było zbyt wysokie i doszła nas spora grupka z m.in. Darią Kasztaryndą, chłopakami z BTS Budzyń i Jacgolem. Powstała więc grupa składająca się chyba z 12 osób, może nawet więcej. Niespecjalnie mi się podobało finiszowanie z takiego peletonu, ale na takim szybkim wyścigu niewiele można z tym zrobić. Jechałem dalej dość aktywnie, często z przodu i dokręcałem na zjazdach uciekając kawałek. Na bufecie złapałem banana i po chwili był dłuższy zjazd gdzie zrobiłem sporą przewagę, ale po chwili wszyscy mnie doszli. No cóż, liczyłem że może grupa podzieli się na dwie, ale nic z tego nie wyszło. Natomiast zrobiło się ciekawie na wspomnianym podjeździe z piachem - ktoś się wywalił, ktoś mocno zwolnił i znalazłem się z przodu z dwiema innymi osobami (Daria i gość z Lewa Wolna). Niestety, minęły może 2 kilometry i znowu było nas 10+. Zmęczenie nasiliło się w dość nieodpowiednim momencie, bo na około 1 km przed metą. Skurcze były bardzo blisko i puściłem koło. Finisz odbył się więc bez większych historii z tyłu grupki z którą tak długo jechałem.
Końcowy czas to 2:12:01 i pozycja 60-ta. Najlepszy zawodnik z naszej grupy był na 49.
Z wyniku jestem raczej zadowolony (pierwsza połowa stawki zaliczona). Wiadomo, koniec mógł wyglądać lepiej, ale przynajmniej była świetna zabawa przy takiej aktywnej jeździe. Wiezienie się ciągle z tyłu na kole to mała frajda. Fajnie było spotkać sporo znajomych. Asia na przykład wywalczyła pierwsze miejsce na mega, a pojawił się także Jurek z Buku i Zbychu (Toadi) :)



101.00 km 100.00 km teren
04:53 h 20.68 km/h
Max:56.27 km/h
HR://%
Temp:, w górę:900 m

Michałki 2014

Sobota, 20 września 2014 · dodano: 23.09.2014 | Komentarze 9

Na piąte Michałki (trzecie giga) dojeżdżam samotnie i bez problemu załatwiam formalności rozmawiając z Marcinem, Młodzikiem, a po chwili także z Asią. Mijam się z Klosiem w okolicach parkingu i po szybkich przygotowaniach jedziemy we dwójkę zrobić rozgrzewkę. Przejeżdżamy pierwsze odcinki trasy, robimy kilka sprintów i wsłuchujemy się w hałasujący rower Mariusza :) Po tych kilku kilometrach (6), które bardzo pomogły po tygodniu bez roweru, ustawiamy się w sektorze pełnym Pro Goggli.

Pogaduchy ze znajomymi przechodzą dość płynnie w start wyścigu i szybkie kilometry na asfalcie. Widzę jak mocno zaczął Josip, a także inni z teamu. Jedzie mi się wyjątkowo dobrze, pewno rozgrzewka zrobiła swoje. Po wjeździe w teren nadal jest okej i pomimo szarpanego tempa zyskuję pozycje tasując się z Młodzikiem i Wazą. Na jednym z piaszczystych podjazdów doganiam Mariusza i okazuje się, że wybieram prawidłową ścieżkę, co zapewnia mi udany wjazd. Dzięki temu odskakuje od kilku osób i robi się trochę mniej tłoczno. W mniejszych i większych grupkach dojeżdżam do rozjazdu giga, by skręcić na dłuższy dystans, co robi także kilku innych zawodników.

Początek w tłoku, czasami trzeba podprowadzić
Początek w tłoku, czasami trzeba podprowadzić © Marc

Mijają kolejne kilometry w grupce 5-osobowej, ale współpraca nie układa się zbyt dobrze i wszystko się rozpada. Zostaję sam z widokiem na jednego zawodnika w stroju Verge. Jadę tak go goniąc dobre 30-40 kilometrów. Gdy zbliżam się na wyciągnięcie ręki zatrzymuję się i wyciągam żela z plecaka, a ostatecznie go wyprzedzam po kilku minutach widząc, że już dość osłabł.

W okolicach 80-tego kilometr zaczynam czuć mięśnie nóg i zbliżające się skurcze, co powoduje że wyraźnie zwalniam. Dodatkowo chwyta mnie kolka, a nierówna nawierzchnia nie pomaga w tym by szybko puściła. Jedynie na bardziej równych odcinkach udaje mi się zachować przyzwoite tempo. Ostatni las przed wjazdem do Wielenia męczy mnie jak nigdy, a na dodatek na jego końcu tracę dwie pozycje (niestety - zero szans na złapanie koła). Nawet asfaltowy podjazd na wiadukt idzie mi ciężko i muszę zredukować bieg. Przed wjazdem na kartoflisko wyprzedza mnie Daria Kasztarynda i resztkami sił próbuję utrzymać jej tempo. Na stadion wjeżdżam chwilę po niej, ale nie mam za bardzo z czego przyspieszyć, aby się z nią zrównać. Po chwili słyszę głośny doping (na przemian "Marek, Marek" oraz "Daria, Daria"), co powoduje że obydwoje wyraźnie przyspieszamy i robimy efektowny sprint do mety. Pomimo przegranej pojedynek był bardzo emocjonujący :)

Z wyniku jestem lekko zadowolony. Czas 4:52 jest gorszy o pięc minut od zeszłorocznego, ale jednak w tym sezonie jeżdżę mniej, więc dobrze że strata nie była większa. Brak przerwy w tygodniu przed startem pewno by pozwolił na poprawienie się.
Podbudowujące jest to, że zmieściłem się na podium w teamie Pro Goggli. Reszta z różnych względów jechała krótsze dystanse. Wytrwałość popłaca :)

Na finiszu - aż się kurzy
Na finiszu - aż się kurzy © Marc


172.90 km 100.00 km teren
11:18 h 15.30 km/h
Max:52.45 km/h
HR://%
Temp:, w górę:2090 m

Izerska Wyrypa - Lubań

Sobota, 16 sierpnia 2014 · dodano: 22.08.2014 | Komentarze 7

Co jakiś czas fajnie jest wystartować w czymś innym, w wyścigu na orientację. Wybraliśmy się więc z Klosiem do Lubania na Izerską Wyrypę na trasę TR150, czyli 150 km po pagórkowatym terenie. Optymistyczne założenie to było znaleźć wszystkie punkty w 10 godzin, gorsze to jakieś 12 godzin. Trochę nam miny zrzedły, gdy organizator powiedział, że do tej pory (od 4 lat) nikt nie zszedł poniżej 10 godzin...

Na miejsce dojechaliśmy w piątek, a że było dość późno to znaleźliśmy sobie miejsce w szkole i poszliśmy spać. Noc minęła dość niespokojnie i wstaliśmy chwilę po 5. Ostatnie szykowanie i idziemy na odprawę. Po drodze słyszymy o deszczu, który zniszczył szlaki przez noc. Za chwilę woda uderza ponownie. Zostaje pięć minut do startu i niektórzy decydują się, że nie chcą zmoknąć i idą z rowerami przez szkołę. Z Klosiem nie wygłupiamy się (przecież i tak zmokniemy) i idziemy od razu na dwór, gdzie faktycznie leje dość solidnie. Co tam, mamy gamexy. Dojeżdżamy na drugą stronę budynku i... wyścig już ruszył. Chyba pierwszy raz spóźniłem się na start :) Nam to zupełnie nie przeszkadza i jedziemy po mapy. Tak, map nadal nam nie rozdano, bo trzeba do nich dojechać 5 kilometrów mając tylko niewielki skrawek mapki. Na szczęście przejazd jest oczywisty i po mokrej trawie, błocie i śliskich ścieżkach.

Pierwszy rzut oka na mapy
Pierwszy rzut oka na mapy © Marc

Chwila zastanowienia i mam ogólny wariant. Mariusz ma podobny, z małym udoskonaleniem na początku, więc szybko dochodzimy do porozumienia i jedziemy na północ (jak kilka innych osób). Początkowo asfaltem, pośród urokliwych miejscowości wypoczynkowych, by w końcu skręcić w las. A tam żywa masakra, mnóstwo błota i śliskiej trawy. Miejscami przewalone drzewa i strumienie (chyba powstały po nocy). Ubaw po pachy, na tyle że Mariusz ląduje na trawie gdy tylko dostrzega punkt :-D

Po 8-ce jedziemy na 6-kę. Dość trudnym szlakiem, ale widać że technicznie jesteśmy lepsi od innych. Punkt odpijamy razem z nowo poznanym Djk i Amigą. Oni jadą na wschodnią część trasy, my na zachodnią, gdzie odcinki są łatwiejsze (szutry). Nie sprawiają nam większych trudności te punkty, które leżą przy zachodniej granicy mapy (wpierw 2 i 1, potem 5, 9, 13 i 15). Tam robimy pierwszy postój na jedzenie, bo w nogach już mamy prawie 60 km.

Miejscowość Mikułowa zostaje przez nas objechana poza mapą. Dojeżdżamy w okolicę nowych asfaltów, by skręcić w kierunku lasu, gdzie ma się znajdować punkt 22. Niestety nic się nie zgadza z mapą i do lasu wjeżdżamy od niesprecyzowanej strony. W nim błądzimy dość konkretnie. Klosiu rzuca kurwami, co wywołuje kolejny opad deszczu :P Podejmujemy męską decyzję - jedziemy w kierunku krawędzi lasu, by się zorientować gdzie jesteśmy. Co okazuje się być strzałem w dziesiątkę. Odbijamy w kierunku punktu i po chwili go znajdujemy. Ten pierwszy duży błąd mógł nas kosztować co najmniej 40 minut.

Punkt 29 przychodzi z łatwością. Gorzej jest z 31-ką, która jest na granicy z Czechami. Trzeba się trochę powspinać, a mnie już zaczął brać kryzys. Na szczęście punkt znajdujemy szybko, podobnie jak kolejne dwa (30 i 27). Do 25-ki biegnie podjazd, taki trochę dłuższy niż na Dziewiczej. Nie trafiamy od razu na niego, ale błąd jest nieduży. Na szczycie korzystamy z bufetu i robimy popas. Tutaj spotykamy mnóstwo chodziarzy z trasy TP50, którzy w tym miejscu odbierają mapę odcinku specjalnego. Po chwili jedziemy już na wschód do punktu 26 (asfaltami, by unikać trudnego terenu). Niestety orientuję się, że z bufetu zapomniałem zabrać plecaka :( Krótka decyzja i Mariusz mówi, że to on pojedzie, bo ma więcej sił. Z przykrością się zgadzam, bo faktycznie jestem trochę na wyczerpaniu. Jadę więc powoli do punktu, gdzie znowu jest bufet. Tam ponownie zjadam sporo i odzyskuję siły. Mariusz przyjeżdża wyjątkowo szybko. Na miejscu gadamy chwilę z jedną dziewczyną, która dopytuje się nas skąd mamy na sobie tyle błota :) (sama nosiła białe getry, hehe)

19-kę znajdujemy łatwo, trudniej jest z 18-ką. Punkt jest na polanie, ale trzeba się przebić przez błoto niczym w Beskidach. Las przez który jedziemy jest wyjątkowo gliniasty, a mamy w nim jeszcze dwa punkty. 17-ka to wstrętny szczyt wzniesienia, a że jest ich w okolicy sporo, to błądzimy (nie tylko my). Przy punkcie 23 robimy trochę dodatkowego dystansu, ale przeczucie Klosia ratuje nas i nawracamy. Po chwili znajdujemy miejsce gdzie było sporo ludzi (wydeptana trawa) i zostawiamy rowery by zejść na dół do strumienia. Punkt odnajdujemy nad samą wodą, w bardzo urokliwym miejscu. Aż by się chciało spędzić tutaj więcej czasu :)

Do ostatniego punktu na zachodniej części mapy jedziemy wpierw asfaltami, a później polną drogą. Jak się okazuje 3 km po trudnym terenie robimy niepotrzebnie - źle skręciliśmy. Dodatkowo (gratisowo) dostajemy deszcz, a Mariuszowi włącza się marudzenie ;) ("gdy jesteś głodny, nie jesteś sobą")

Druga część wydaje się łatwiejsza, ale kręcić nadal trzeba. 24-ka przychodzi dość łatwo, bo znowu sugerujemy się śladami (tropiciele z nas nieźli). Jedziemy mocno na wschód, do krawędzi mapy po drodze zaliczając 20-kę. Przez pole skracamy sobie drogę i bez większych trudności odnajdujemy 21-kę w wyrobisku, albo innym kamieniołomie. Kolejne dwa są blisko siebie (16 i 12), a 11-ka to ruiny zamku. Znowu potwierdza się, że organizator wybrał ciekawe miejsca.

Kolejny kryzys (tym razem już poziom mega) osiągam przy 4-ce. Mariusz ratuje mnie słodzonym mlekiem w tubce, a zjadam go gdy idziemy przez wąwóz szukając punktu. Miejsce urokliwe, nie spodziewaliśmy się czegoś takiego na tych terenach.

Pozostaje nam do odnalezienia 4 punkty. 3-ka to budynek w miasteczku, przy którym jest bufet. Tutaj ja prowadzę, bo nieźle się czuję wyszukując odpowiednich uliczek. Problemem jest zachodzące słońce i brak lampek na wyposażeniu. Pozostaje nam około 60 minut na znalezienie trzech punktów. Gdyby uniknąć błędów to powinno się udać.

Z miasteczka wyjeżdżamy poprawnie... gorzej że nagle kończy się droga. Robimy małą nawrotkę i przebijamy się przez tory. Za nimi jest poszukiwana ścieżka, czyli wszystko pod kontrolą. 7-ka nie stwarza problemu, ale przy 10-tce musimy chwilę pochodzić, bo rów w którym ma być punkt jest długi. W końcu udaje się wyjechać na asfalt i zmierzać w kierunku ostatniego punktu. Nie wiem skąd, ale mam siły aby utrzymać koło Mariusza. Przy lekkiej szarudze skręcamy w teren i do lasu (już całkiem ciemnego), aby na jego końcu odnaleźć punkt. Chwila zwątpienia, bo trzeba było chodzić pomiędzy drzewami, gdy widoczność spadła do kilku metrów. Klosiu woła mnie do znalezionego punktu i można wracać na metę.

Do Lubania wjeżdżamy gdy jest już zupełnie ciemno. Po uliczkach znowu ja nas prowadzę i szkołę odnajdujemy bez problemów. Na metę wjeżdżamy po 21. Bardzo zmęczeni, ale wyjątkowo zadowoleni, bo było ciężko. Nasz wynik daje nam 17-18 miejsce na 46 startujących. Wszystkie punkty znalazło 20 osób, a najlepsi poradzili sobie w 11 godzin! 4 godziny w plecy to jednak już przepaść.

Imprezę zaliczam do udanych pomimo zmasakrowania roweru i fatalnej pogody. Ze względu na jeżdżenie ciągle po tych samych trasach doceniam takie dni jak ten, gdzie na rowerze poznaję tyle nowych miejsc. Dzięki Mariusz za wspólną jazdę :) W przyszłym roku też można zaliczyć jedną lub dwie takie imprezy.


75.71 km 65.00 km teren
05:14 h 14.47 km/h
Max:60.54 km/h
HR://%
Temp:, w górę:1980 m

Sudety MTB Challenge - Vuelta a Stronie

Wtorek, 29 lipca 2014 · dodano: 13.08.2014 | Komentarze 0

Po świetnym posiłku na super kwaterze i dobrym wyspaniu się przyszedł czas na drugi i zarazem ostatni etap. W kuluarach mówiło się, że niekoniecznie łatwiejszy od poniedziałkowego, bo dłuższy i z ciężkim szlakiem wzdłuż granicy. Jedyne co pocieszało, to mniejsze przewyższenie (w granicach 2000 m).

Poranne przygotowania idą bez problemu i zjeżdżamy na start do Stronia. Chłopacy z wysokimi prędkościami, a ja jednak spokojnie. Nie śpieszy mi się aż tak, a wolę nie osiągać zbyt ryzykownych prędkości na chwilę przed początkiem etapu. Minuty do startu mijają dość szybko i ruszamy tradycyjnie punktualnie o 10.

Początek etapu to asfalt do Starej Morawy, gdzie kręci mi się ciężko. Jednak czuję nogi po poprzednim etapie. Wyprzedza mnie wielka zgraja zawodników, a ja nie mam specjalnie motywacji do ścigania. Po wjeździe na szuter nie ma wielkich zmian, a może jest wręcz gorzej bo zostaję wyraźnie z tyłu za Kazem, który odjeżdża ode mnie wraz z Klosiem. Trasa tak się ciągnie dość długo. Może dzięki temu średnia prędkość jest wysoka (bo nie ma specjalnych trudności), ale jednak jest dość nudno. W pewnym momencie dogania mnie Ktone ze swoją dziewczyną, co potwierdza że jadę słabiej niż dnia poprzedniego. Chwilę gadamy, ustalamy że można by się razem przejechać na rychlebskie ścieżki i to mi trochę pomaga, bo jakby odżywam. Wsiadam na koło dziewczyny jadącej na Specu i jeszcze z jednym starszym gościem we trójkę kręcimy fajnym tempem. Dojeżdżamy do kopalni w Kletnie i skręcamy na asfalt do Janowej Góry, gdzie jedzie mi się co raz lepiej.

Na szczycie spotykam sporą grupę kibiców: Olę z dzieciakami i ojca Josipa, którzy dodają strasznego powera. Podają też jaką mam stratę do Kaza, która okazuje się nie tak duża, więc podjazd na Przełęcz Śnieżnicką rozpoczynam mocnym tempem. Mijam kilku zawodników i szybko dostrzegam Kaza, którego z resztą po chwili doganiam. On decyduje się utrzymać koło i właściwie cały podjazd robimy razem. Na końcu robię wystarczającą przewagę, aby nie stracić pozycji na zjeździe.

Kolejne kilometry jadę samotnie i przypominam sobie co raz więcej z trasy z maratonu w Stroniu jechanej dwa lata temu. Nie szarżuję zbytnio, bo wiem co mnie czeka za chwilę. Jest to strome podejście na szlak graniczny. Wejście znoszę całkiem nieźle i podobnie pierwsze kilometry granicznego singla. Pomaga tutaj technika, którą mam jednak lepszą niż dwa lata temu i dzięki temu nie męczę się aż tak bardzo. Do kolejnego bufetu przyjeżdżam właściwie rześki :)

Tam zaczyna się trudniejszy odcinek, miejsce gdzie sporo osób ostatnio umierało. Początek nie jest obiecujący, bo trzeba wprowadzić w dwóch miejscach na ściankach z korzeniami. Jednak kawałek dalej jest trochę łagodniej i można jechać. Nie ma dużej ilości błota i wijący singiel przez borówki nawet sprawia frajdę :) Jadę tam płynnie i właściwie bez większych trudności. Dopiero końcówka jest z buta, bo znowu się zrobiło stromo. Następuje zjazd, dość techniczny i szybki. Trudnością są korzenie, luźne płaskie kamienie i połamane gałęzie (chyba była tu wycinka lasu). Mijam jedną dziewczynę, ale po chwili ląduję na ziemi... koło uślizgnęło się na poprzecznym korzeniu, którego praktycznie nie zdążyłem zobaczyć. Czuję sporego siniaka na biodrze, ale poza tym jest okej. Jadę więc dalej, niekoniecznie wolniej ;) W jednym miejscu się zatrzymuję (nagły uskok i właściwie nie było widać co jest niżej) i dojeżdżam na dół do ostatniego bufetu.

Ostatni podjazd idzie lekko, wręcz przyjemnie. Kojarzę już dokładnie ile mi brakuje do mety i jadę mocno. Bez większych przygód zaliczam ostatni szczyt i później zjazd łąką (nie szalałem z prędkością, w sumie nie było z kim się ścigać).

Do mety dojeżdżam zadowolony. Pozycja wśród znajomych identyczna jak wczoraj, różnice też całkiem podobne. Z perspektywy stawki jadącej cały Challenge mam pozycję jak dnia poprzedniego, czyli pomimo słabego początku druga połowa była dobrze pojechana. Do takiego tempa muszę zmierzać :)

Half-Challenge udało się zakończyć bez większych przygód. Etapów nie za wiele, ale sił na ściganie przez cały tydzień z pewnością by zabrakło. Nie mówiąc już o tym, że od trzeciego etapu dochodził aspekt logistyczny (pakowanie, oddawanie/zabieranie bagażu i nocleg w różnych ciekawych miejscach).



76.27 km 70.00 km teren
06:05 h 12.54 km/h
Max:59.94 km/h
HR://%
Temp:, w górę:2514 m

Sudety MTB Challenge - Tour de Stronie

Poniedziałek, 28 lipca 2014 · dodano: 10.08.2014 | Komentarze 0

Po niedzielnym prologu przyszedł czas na konkretne ściganie - długi etap i to w stylu ciężkiego, golonkowego giga. Bolało w nogach już od samego myślenia ;)

Przed startem sprawdzam wszystko trzy razy. Wynika to z tego, że jakiś czas temu na maratonie w Stroniu miałem kłopot z bidonami, które zostały w kwaterze (300 m wyżej...). Tym razem wszystko dobrze sobie zorganizowałem i na start zjeżdżam bez większego stresu. Zaskoczyło mnie trochę to jak ustawili zawodników na starcie. Miejsce to co zwykle, ale za to w bardzo wąskiej alejce, tak że ci z tyłu mieli już spory kawałek do linii startu.

O 10 ruszamy, koło mnie Josip, który szybko wyprzedza dużą grupkę (jeszcze na asfalcie w Stroniu), a z drugiej strony pilnujący Kaz, który nie chce zbyt wiele stracić z wczorajszej przewagi. Podobnie jak na wspomnianym maratonie po chwili wjeżdżamy w teren i... niektórych mocno to zaskakuje. Jeden zawodnik wywraca się dość widowiskowo lecąc nad swoim rowerem. Nie mam pojęcia jak to zrobił, bo tempo jazdy oscylowało w granicach dwóch metrów na sekundę ;)

Ja jadę swoje. O dziwo kręci mi się dobrze, pomimo sporej stromizny i luźnych kamieni. Zyskuję trochę miejsc, jadę tam gdzie inni pchają i w końcu udaje mi się zdobyć pierwszy szczyt tego dnia wraz z Klosiem który dojechał do mnie po starcie z tyłu stawki. Po zyskaniu tej wysokości jedziemy w kierunku Międzygórza, ale Mariusz ma jednak wyższe tempo ode mnie. Wyprzedzam go dopiero na technicznym zjeździe (był rewelacyjny: dość szybki, sporo luźnych kamieni, ale wszystko w siodle), bo moje postanowienie na ten dzień jest takie, aby właśnie na zjazdach zyskiwać. Po krótki podjeździe czeka nas kolejny szalony zjazd. Tym razem na chwilę zsiadam, ale to dlatego, że już mi ręce wysiadły (za dużo wstrząsów), a także na trudność na samym końcu (mostek i schody, całkowicie poza zasięgiem mojego aktualnego skilla).

Przy bufecie znowu spotykam Mariusza, by po chwili zamienić się z nim miejscami. Po prostu na podjazdach jestem dużo słabszy, a dodatkowo mam problem ze skurczami. Wynika to chyba z tego, że dość mocno spinam się na zjazdach. Ale to prawdopodobnie efekt małej praktyki tych elementów. Po kilku spokojniejszych kilometrach zaczyna się długaśny podjazd pod Śnieżnik. Dawno tamtędy nie jechałem, więc nie pamiętałem go zbytnio. Ale gdy po 40 minutach męczarni orientuję się gdzie jestem, to myślę że się zatrzymam i zacznę płakać ;) Finalnie znajduję cień motywacji i ruszam na ostatnią stromą ściankę, by po krótkim odcinku skręcić w prawo. W tamtym miejscu mija mnie mix, w którym to dziewczyna wjeżdża trzymając się plecaka swojego kompana :) Może sił miała mało, ale technika tej akcji była świetna. Na wysokości 1100 m trochę się wypłaszcza, ale właśnie tam kończy mi się picie... Z angielska pytam jednego Duńczyka, czy by mi użyczył picia (miał całkiem sporo), ale odpowiedział mi, że tak, rozpoczęło się to już poprzedniego dnia... Nie wiem o co kaman, więc o suchym pysku jadę dalej.

Po zdobyciu najwyższego punktu i dojechania do schroniska skręcam w lewo na zjazd czerwonym. Odbywa się tam po prostu bajka :) Sporo technicznych miejsc, większość zjechana i niesamowita frajda pozwala mi szybko zapomnieć o męczarniach z ostatniej godziny. Pod koniec znowu bolą ręce, ale nic to, organizm jest pełny adrenaliny. Dojeżdżam wreszcie do bufetu, daję bidony do napełnienia oraz zjadam sporą ilość owoców. Po chwili ruszam, mijam checkpoint i zerkam na dół... nie zabrałem picia. Cholera, szybko wracam, zabieram co moje i ponownie zaliczam pikacza :) Na podjeździe powtórka z rozrywki, czyli skurcze. Muszę jechać wolniej niż bym to sobie wyobrażał, ale też fatalnie nie jest. Wracam na wysokość z której przed chwilą zjeżdżałem i skręcam w kierunku Czarnej Góry. Na niebie robi się co raz ciemniej, na wysokości ponad 1000 metrów zimno, a ostatecznie dopada mnie ulewa. Moknę w przeciągu kilku sekund, ale właściwie mi to nie przeszkadza, bo jest całkiem technicznie. Na zjeździe jadę za dwoma zawodnikami, ale jednak wolniej niż gdyby było sucho. Okulary zsuwam na koniec nosa, aby blokowały brud od dołu, a pozwalały patrzeć nad nimi :)

Po kolejnym szutrowym zjeździe droga skręca ostro w lewo, pod górę i zdecydowanie za stromo w okolicę Smrekowca. Idę więc sobie kamienną rzeką, na której niektórzy próbują jechać (tracąc na to mnóstwo sił). Zdobywamy wysokość, by po chwilę zacząć kolejną męczarnie, czyli wjazd asfaltem na (prawie) szczyt Czarnej Góry. Tam mnie znowu męczyło to co zawsze, ale bliskość mety dodawała skrzydeł. W końcu zaczął się ostatni zjazd, z początku wziąłem go z buta, bo wszystko było koszmarnie mokre i śliskie, ale potem trochę poszalałem. Reszta to powtórka z wczoraj, czyli szybkie szutry. Tym razem już tak nie szalałem :)

Na metę wjeżdżam przed niecałymi 6 godzinami. Dość długo, ale jednak trasa była ciężka. Josip dowalił ostro do pieca i przyjechał jakąś godzinę przede mną, Klosiu połowę z tego, a Kaz był kilkanaście minut za mną (i przegrał z Joasią Jabłczyńską, hehe). Na kwaterę dojeżdżamy szybko dzięki uprzejmemu panu z ekipy organizującej wyścig :)