Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Marc z miasteczka Poznań. Mam przejechane 42372.65 kilometrów w tym 12561.57 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 21.07 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Marc.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

GIGA

Dystans całkowity:1169.33 km (w terenie 1058.50 km; 90.52%)
Czas w ruchu:69:17
Średnia prędkość:16.88 km/h
Maksymalna prędkość:60.54 km/h
Suma podjazdów:20893 m
Maks. tętno maksymalne:177 (92 %)
Maks. tętno średnie:154 (81 %)
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:83.52 km i 4h 56m
Więcej statystyk
75.71 km 65.00 km teren
05:14 h 14.47 km/h
Max:60.54 km/h
HR://%
Temp:, w górę:1980 m

Sudety MTB Challenge - Vuelta a Stronie

Wtorek, 29 lipca 2014 · dodano: 13.08.2014 | Komentarze 0

Po świetnym posiłku na super kwaterze i dobrym wyspaniu się przyszedł czas na drugi i zarazem ostatni etap. W kuluarach mówiło się, że niekoniecznie łatwiejszy od poniedziałkowego, bo dłuższy i z ciężkim szlakiem wzdłuż granicy. Jedyne co pocieszało, to mniejsze przewyższenie (w granicach 2000 m).

Poranne przygotowania idą bez problemu i zjeżdżamy na start do Stronia. Chłopacy z wysokimi prędkościami, a ja jednak spokojnie. Nie śpieszy mi się aż tak, a wolę nie osiągać zbyt ryzykownych prędkości na chwilę przed początkiem etapu. Minuty do startu mijają dość szybko i ruszamy tradycyjnie punktualnie o 10.

Początek etapu to asfalt do Starej Morawy, gdzie kręci mi się ciężko. Jednak czuję nogi po poprzednim etapie. Wyprzedza mnie wielka zgraja zawodników, a ja nie mam specjalnie motywacji do ścigania. Po wjeździe na szuter nie ma wielkich zmian, a może jest wręcz gorzej bo zostaję wyraźnie z tyłu za Kazem, który odjeżdża ode mnie wraz z Klosiem. Trasa tak się ciągnie dość długo. Może dzięki temu średnia prędkość jest wysoka (bo nie ma specjalnych trudności), ale jednak jest dość nudno. W pewnym momencie dogania mnie Ktone ze swoją dziewczyną, co potwierdza że jadę słabiej niż dnia poprzedniego. Chwilę gadamy, ustalamy że można by się razem przejechać na rychlebskie ścieżki i to mi trochę pomaga, bo jakby odżywam. Wsiadam na koło dziewczyny jadącej na Specu i jeszcze z jednym starszym gościem we trójkę kręcimy fajnym tempem. Dojeżdżamy do kopalni w Kletnie i skręcamy na asfalt do Janowej Góry, gdzie jedzie mi się co raz lepiej.

Na szczycie spotykam sporą grupę kibiców: Olę z dzieciakami i ojca Josipa, którzy dodają strasznego powera. Podają też jaką mam stratę do Kaza, która okazuje się nie tak duża, więc podjazd na Przełęcz Śnieżnicką rozpoczynam mocnym tempem. Mijam kilku zawodników i szybko dostrzegam Kaza, którego z resztą po chwili doganiam. On decyduje się utrzymać koło i właściwie cały podjazd robimy razem. Na końcu robię wystarczającą przewagę, aby nie stracić pozycji na zjeździe.

Kolejne kilometry jadę samotnie i przypominam sobie co raz więcej z trasy z maratonu w Stroniu jechanej dwa lata temu. Nie szarżuję zbytnio, bo wiem co mnie czeka za chwilę. Jest to strome podejście na szlak graniczny. Wejście znoszę całkiem nieźle i podobnie pierwsze kilometry granicznego singla. Pomaga tutaj technika, którą mam jednak lepszą niż dwa lata temu i dzięki temu nie męczę się aż tak bardzo. Do kolejnego bufetu przyjeżdżam właściwie rześki :)

Tam zaczyna się trudniejszy odcinek, miejsce gdzie sporo osób ostatnio umierało. Początek nie jest obiecujący, bo trzeba wprowadzić w dwóch miejscach na ściankach z korzeniami. Jednak kawałek dalej jest trochę łagodniej i można jechać. Nie ma dużej ilości błota i wijący singiel przez borówki nawet sprawia frajdę :) Jadę tam płynnie i właściwie bez większych trudności. Dopiero końcówka jest z buta, bo znowu się zrobiło stromo. Następuje zjazd, dość techniczny i szybki. Trudnością są korzenie, luźne płaskie kamienie i połamane gałęzie (chyba była tu wycinka lasu). Mijam jedną dziewczynę, ale po chwili ląduję na ziemi... koło uślizgnęło się na poprzecznym korzeniu, którego praktycznie nie zdążyłem zobaczyć. Czuję sporego siniaka na biodrze, ale poza tym jest okej. Jadę więc dalej, niekoniecznie wolniej ;) W jednym miejscu się zatrzymuję (nagły uskok i właściwie nie było widać co jest niżej) i dojeżdżam na dół do ostatniego bufetu.

Ostatni podjazd idzie lekko, wręcz przyjemnie. Kojarzę już dokładnie ile mi brakuje do mety i jadę mocno. Bez większych przygód zaliczam ostatni szczyt i później zjazd łąką (nie szalałem z prędkością, w sumie nie było z kim się ścigać).

Do mety dojeżdżam zadowolony. Pozycja wśród znajomych identyczna jak wczoraj, różnice też całkiem podobne. Z perspektywy stawki jadącej cały Challenge mam pozycję jak dnia poprzedniego, czyli pomimo słabego początku druga połowa była dobrze pojechana. Do takiego tempa muszę zmierzać :)

Half-Challenge udało się zakończyć bez większych przygód. Etapów nie za wiele, ale sił na ściganie przez cały tydzień z pewnością by zabrakło. Nie mówiąc już o tym, że od trzeciego etapu dochodził aspekt logistyczny (pakowanie, oddawanie/zabieranie bagażu i nocleg w różnych ciekawych miejscach).



76.27 km 70.00 km teren
06:05 h 12.54 km/h
Max:59.94 km/h
HR://%
Temp:, w górę:2514 m

Sudety MTB Challenge - Tour de Stronie

Poniedziałek, 28 lipca 2014 · dodano: 10.08.2014 | Komentarze 0

Po niedzielnym prologu przyszedł czas na konkretne ściganie - długi etap i to w stylu ciężkiego, golonkowego giga. Bolało w nogach już od samego myślenia ;)

Przed startem sprawdzam wszystko trzy razy. Wynika to z tego, że jakiś czas temu na maratonie w Stroniu miałem kłopot z bidonami, które zostały w kwaterze (300 m wyżej...). Tym razem wszystko dobrze sobie zorganizowałem i na start zjeżdżam bez większego stresu. Zaskoczyło mnie trochę to jak ustawili zawodników na starcie. Miejsce to co zwykle, ale za to w bardzo wąskiej alejce, tak że ci z tyłu mieli już spory kawałek do linii startu.

O 10 ruszamy, koło mnie Josip, który szybko wyprzedza dużą grupkę (jeszcze na asfalcie w Stroniu), a z drugiej strony pilnujący Kaz, który nie chce zbyt wiele stracić z wczorajszej przewagi. Podobnie jak na wspomnianym maratonie po chwili wjeżdżamy w teren i... niektórych mocno to zaskakuje. Jeden zawodnik wywraca się dość widowiskowo lecąc nad swoim rowerem. Nie mam pojęcia jak to zrobił, bo tempo jazdy oscylowało w granicach dwóch metrów na sekundę ;)

Ja jadę swoje. O dziwo kręci mi się dobrze, pomimo sporej stromizny i luźnych kamieni. Zyskuję trochę miejsc, jadę tam gdzie inni pchają i w końcu udaje mi się zdobyć pierwszy szczyt tego dnia wraz z Klosiem który dojechał do mnie po starcie z tyłu stawki. Po zyskaniu tej wysokości jedziemy w kierunku Międzygórza, ale Mariusz ma jednak wyższe tempo ode mnie. Wyprzedzam go dopiero na technicznym zjeździe (był rewelacyjny: dość szybki, sporo luźnych kamieni, ale wszystko w siodle), bo moje postanowienie na ten dzień jest takie, aby właśnie na zjazdach zyskiwać. Po krótki podjeździe czeka nas kolejny szalony zjazd. Tym razem na chwilę zsiadam, ale to dlatego, że już mi ręce wysiadły (za dużo wstrząsów), a także na trudność na samym końcu (mostek i schody, całkowicie poza zasięgiem mojego aktualnego skilla).

Przy bufecie znowu spotykam Mariusza, by po chwili zamienić się z nim miejscami. Po prostu na podjazdach jestem dużo słabszy, a dodatkowo mam problem ze skurczami. Wynika to chyba z tego, że dość mocno spinam się na zjazdach. Ale to prawdopodobnie efekt małej praktyki tych elementów. Po kilku spokojniejszych kilometrach zaczyna się długaśny podjazd pod Śnieżnik. Dawno tamtędy nie jechałem, więc nie pamiętałem go zbytnio. Ale gdy po 40 minutach męczarni orientuję się gdzie jestem, to myślę że się zatrzymam i zacznę płakać ;) Finalnie znajduję cień motywacji i ruszam na ostatnią stromą ściankę, by po krótkim odcinku skręcić w prawo. W tamtym miejscu mija mnie mix, w którym to dziewczyna wjeżdża trzymając się plecaka swojego kompana :) Może sił miała mało, ale technika tej akcji była świetna. Na wysokości 1100 m trochę się wypłaszcza, ale właśnie tam kończy mi się picie... Z angielska pytam jednego Duńczyka, czy by mi użyczył picia (miał całkiem sporo), ale odpowiedział mi, że tak, rozpoczęło się to już poprzedniego dnia... Nie wiem o co kaman, więc o suchym pysku jadę dalej.

Po zdobyciu najwyższego punktu i dojechania do schroniska skręcam w lewo na zjazd czerwonym. Odbywa się tam po prostu bajka :) Sporo technicznych miejsc, większość zjechana i niesamowita frajda pozwala mi szybko zapomnieć o męczarniach z ostatniej godziny. Pod koniec znowu bolą ręce, ale nic to, organizm jest pełny adrenaliny. Dojeżdżam wreszcie do bufetu, daję bidony do napełnienia oraz zjadam sporą ilość owoców. Po chwili ruszam, mijam checkpoint i zerkam na dół... nie zabrałem picia. Cholera, szybko wracam, zabieram co moje i ponownie zaliczam pikacza :) Na podjeździe powtórka z rozrywki, czyli skurcze. Muszę jechać wolniej niż bym to sobie wyobrażał, ale też fatalnie nie jest. Wracam na wysokość z której przed chwilą zjeżdżałem i skręcam w kierunku Czarnej Góry. Na niebie robi się co raz ciemniej, na wysokości ponad 1000 metrów zimno, a ostatecznie dopada mnie ulewa. Moknę w przeciągu kilku sekund, ale właściwie mi to nie przeszkadza, bo jest całkiem technicznie. Na zjeździe jadę za dwoma zawodnikami, ale jednak wolniej niż gdyby było sucho. Okulary zsuwam na koniec nosa, aby blokowały brud od dołu, a pozwalały patrzeć nad nimi :)

Po kolejnym szutrowym zjeździe droga skręca ostro w lewo, pod górę i zdecydowanie za stromo w okolicę Smrekowca. Idę więc sobie kamienną rzeką, na której niektórzy próbują jechać (tracąc na to mnóstwo sił). Zdobywamy wysokość, by po chwilę zacząć kolejną męczarnie, czyli wjazd asfaltem na (prawie) szczyt Czarnej Góry. Tam mnie znowu męczyło to co zawsze, ale bliskość mety dodawała skrzydeł. W końcu zaczął się ostatni zjazd, z początku wziąłem go z buta, bo wszystko było koszmarnie mokre i śliskie, ale potem trochę poszalałem. Reszta to powtórka z wczoraj, czyli szybkie szutry. Tym razem już tak nie szalałem :)

Na metę wjeżdżam przed niecałymi 6 godzinami. Dość długo, ale jednak trasa była ciężka. Josip dowalił ostro do pieca i przyjechał jakąś godzinę przede mną, Klosiu połowę z tego, a Kaz był kilkanaście minut za mną (i przegrał z Joasią Jabłczyńską, hehe). Na kwaterę dojeżdżamy szybko dzięki uprzejmemu panu z ekipy organizującej wyścig :)



99.25 km 96.00 km teren
04:36 h 21.58 km/h
Max:42.86 km/h
HR:151/169 81/ 91%
Temp:, w górę:850 m

Michałki - Giga

Sobota, 14 września 2013 · dodano: 16.09.2013 | Komentarze 9

Na 10-lecie wieleńskiego maratonu dojeżdżam z JP. Planowo miało być nas trzech, ale Maks zrezygnował ze względu na deszcz. Na szczęście po wyjechaniu z Poznania przestaje padać i w okolicach Czarnkowa są nawet miejsca zupełnie suche. Po dojechaniu do Wielenia witamy się z prawie całą ekipą Goggle i bez problemów załatwiamy formalności. Ustawiamy się na starcie i ruszamy o 10 wraz z megowcami, więc w sporym tłoku.

Początek zaskakujący - musimy się zatrzymać na zamkniętym przejeździe, więc mamy zawyżony czas o kilka minut ;-) Po ruszeniu idzie mocne tempo, czoło peletonu powyżej 40 km/h, ja trochę wolniej, ale długo widzę mocniejszych kolegów teamowych: Klosia, Jacka i Marcina. Po chwili wjeżdżamy w teren skręcając w prawo i zaczyna brakować miejsca do wyprzedzania. Kilka pozycji jeszcze zyskuję, koło błotnej kałuży wyprzedzam JP, a z przodu majaczy mi sylwetka Mariusza - chyba nigdy tak dobrze nie wystartowałem :) Po chwili Jacek mnie mija, ale wszystko zgodnie z planem ;)

Trochę spokoju robi się po rozjeździe na dystans giga. Na szczęście nie zostaję sam i mam kilku towarzyszy, z którymi można chociaż trochę współpracować. Wjeżdżamy nagle w mocno piaszczysty odcinek, wszyscy rozchodzą się na boki, a ja cisnę środkiem. Opony mi trzymają, więc wystarczy tylko pedałować, gdyby nie jakiś pajac, który nagle zjeżdża na środek i ratując się, by w niego nie wjechać mocno skręcam w lewo, ale robię OTB, bo przednie koło momentalnie się zakopuje. Jestem cały, ale przyjąłem na siebie sporo piachu i muszę tylko kierownicę naprostować. Pozostaje mi dalej cisnąć i odrobić straty.

Doganiam tych z którymi wcześniej jechałem, ale wjeżdżamy w ciężki teren w okolicach wielkiej błotnej kałuży (bo chyba ciężko to nazwać stawem). Niepotrzebnie siedząc gościowi na kole i nic nie widząc wjeżdżam w wielką japę, do której idealnie pasuje moje przednie koło. W efekcie drugie OTB, no żesz... Prostowanie kierownicy i gonię ;) Robi się trochę łatwiej, tętno mam wreszcie ustabilizowane na planowanych 150+ i można jechać.

Parę kilometrów dalej z tyłu zauważam charakterystyczną koszulkę Goggle, ale trochę mnie to dziwi, bo wszyscy są przecież przede mną. Po chwili dogania mnie Marcin, który zgubił trasę (sam w tym miejscu się zawahałem). Jadąc rozmawiamy trochę, ale widzę, że mogę mieć problem z utrzymaniem jego tempa - na podjazdach mi wyraźnie odchodzi. Jedynie gdzie zyskuję to trochę trudniejsze miejsca, ale takich nie ma zbyt wielu i w końcu różnica robi się większa i zostaję z tyłu, ale w zasięgu wzroku. Do mnie podczepia się gość z Colex Rowery, ale nie daje zmian. Marcin za to współpracuje z kolarzem w pomarańczowym. I tak mijają kolejne kilometry.

Chyba koło 30-tego kilometra zauważam, że zmniejsza się moja strata do Marcina. Decyduję się więc na dociągnięcie, wrzucam "piąty bieg" i zużywając sporo sił tworzę grupkę 4-osobową (ten z Colexu naturalnie to wykorzystał, jadąc za mną). Pracujemy z przodu na zmianę we trzech, ale zmiany moje i Marcina są jakby mocniejsze. Dojeżdżamy do bufetu i na nim sprawnie się uwijamy, dzięki czemu zostawiamy naszych dwóch kompanów. Dla upewnienia się, że nas nie dojdą Marcin daje konkretną zmianę i ledwo utrzymuję koło :) Pół biedy, że zaraz potrzebuje schowania się za mną, bo już robiło się gorąco.

I tak sobie jedziemy we dwóch chyba z kolejne 40 kilometrów. Przez liczne nierówne ścieżki, krótkie podjazdy i rzadkie szutry. Na takiej wymagającej trasie jedzie się ciężko, ale czasami nawet kogoś wyprzedzamy i ponoć utrzymujemy się w okolicy 35-tej pozycji. Przez chwilę przechodzi mi myśl, że może w M2 jedzie mało osób i jest szansa na dobrą pozycję. Ale przecież to mało prawdopodobne.

Koło 70-tego kilometra tracę trochę do Marcina, bo już nie mam sił na podjazdach. Zastanawiam się jakby rozegrać finisz i jedyna szansa to ucieczka na dziurawym polu przed stadionem, bo ściganie po twardym to pewna porażka - Marcin ma znacznie mocniejszą nogę. Planować sobie mogę, ale cały czas do niego tracę 30 sekund i wpierw gdzieś trzeba je odzyskać. Trochę odrabiam podczas przejazdu przez wieś Marianowo, czyli charakterystyczny długi, prosty szuter. Doganiam Marcina przed wjazdem nad Noteć i wychodzę przed niego, by przez trudny ostatni odcinek być z przodu. Zaczynamy jazdę przez szuwary i później kurwidołkowe pole. Idę na maksa, tętno szybuje mi pod 90%, rower na dziurach lata jak szalony, ale po chwili słyszę, że Marcin słabnie. Cisnę jeszcze trochę, odwracam się za siebie i zrobiłem przewagę. Wjeżdżam samotnie na stadion, dostaję oklaski i prawie padam za metą.

Po chwili okazuje się, że załapałem się na szerokie podium! Jednak M2 było bardzo słabo obstawione i zajmuję piąte miejsce w kategorii. Pierwszy sukces w MTB :-D

Czas: 04:47:40 - poprawa o 9 minut z zeszłego roku.

Dekoracja © JP


Na czwartym miejscu, oczko wyżej ode mnie jest Krzychu. Mariusz zajmuje 5-tą pozycję w kategorii M3. A w medykach zajmujemy całe podium (w kolejności Rodman, Dave, Duda) :)


81.06 km 78.00 km teren
06:02 h 13.44 km/h
Max:47.34 km/h
HR:144/169 77/ 91%
Temp:, w górę:2400 m

MTB Marathon Wałbrzych

Sobota, 7 września 2013 · dodano: 09.09.2013 | Komentarze 3

Na kolejny wyjazd w góry wyruszamy w piątek z Mariuszem i Jackiem. Jedziemy do szkoły w Ściegnach, bo tam jest nasz ulubiony nocleg. Dojazd idzie zdecydowanie nie po naszej myśli - spora ilość wahadeł ze światłami przedłuża naszą drogę do prawie pięciu godzin. Po dojeździe zjadamy kolację, wymieniam tylną oponę i idziemy spać.

Pobudka jest może wczesna, ale za to miła, bo pogoda dobra do ścigania - sporo słońca, ale nieupalnie (jak się okaże, jednak trochę zbyt ciepło momentami). Przez Kamienną Górę dojeżdżamy do Wałbrzycha, gdzie na start trafiamy bezbłędnie. Kupuję żele, oglądamy basen w nowoczesnym ośrodku, przy którym startujemy i ruszamy o 10.30 (z mojego sektora "aż" 8 osób).

Początkowo chwilę po asfalcie, ale szybko w terenie wjeżdżamy na Chełmiec. Miejscami płynące błoto, ale z lewej strony można jechać, bo jest sucho. Utrzymuję tempo Wiolety Piątek, która przeważnie jeździ w podobnym tempie do mojego (np. na MTB Challenge z 2012 traciłem do niej kilkanaście minut na etapie). Pozycja w stawce giga kontrolowana przeze mnie, byle nie być ostatnim ;) Na jednej ze stromych ścianek trochę tracę, ale na mniej stromych odcinkach zyskuję. Po chwili zaczyna się zjazd i zauważam, że mostek mam zbyt lekko przykręcony, a kierownica nie jest ustawiona idealnie na wprost. Ręczne jej naprostowanie nie pomaga - chwila zjazdu i wraca do lekkiego przesunięcia. Ze stresem i dość wolno zjeżdżam na dół, by dopytywać o klucze (mam 2 imbusy, ale niestety niepasujące). Dopiero piąta osoba z kolei pożycza mi swój komplet (marki BMW, nota bene). Na całej akcji mogłem stracić z 10-15 minut i ląduje już w całkowitym ogonie giga w grupce 3-4 osobowej.

Trasa biegnie w okolice Boguszowa-Gorce wijąc się cały czas jak jakieś XC. Bardzo to męczące i nie mogę złapać swojego rytmu. Gubię też na chwilę bidon i zatrzymuję się by go zabrać. Człowiek trochę w terenie nie jeździł i zapomniał podstawowych skilli ;)

Z grupki urywam się bez większych problemów (czytaj: 3 obroty korbą, które dają pół dnia przewagi). Co z tego skoro jedzie mi się bardzo słabo. Nie mogę wejść na wyższe tętno, samopoczucie kiepskie i niska motywacja. Przez chwilę widzę jeszcze Wioletę z Gomoli, ale w końcu i gubię jej koło. Na domiar złego za Trójgarbem zaczyna się wyprzedzanie przez megowców - nawet nie myślę, aby wsiadać im na koło. Tak mijają kolejne kilometry, sporo na zjazdach szutrowych, które mi średnio leżą - są niebezpieczne, szczególnie gdy co chwilę trzeba spoglądać do tyłu, by sprawdzić czy ktoś nie wyprzedza. Drugi ciekawy zjazd pojawia się dopiero na 38-ym kilometrze. Udaje się go zaliczyć w całości, ale nie bez adrenaliny, bo jego środek był konkretnie wymyty i pokryty sporą ilością luźnych kamieni. Końcówkę pętli jadę trochę lepiej, bo jest nią długi podjazd bez wielkiego przewyższenia.

Zaczyna się rzeźbienie w zupełnej samotności na powtórzonym fragmencie trasy. Gigowców nie widziałem od dawna, ale zaczynam mijać megowców. Na jednej ze ścianek wjeżdżam dość uparcie, by na górze trochę pocierpieć przez zbliżające się skurcze w prawym udzie. Odezwało się to co zwykle w górach - noga, którą mam z tyłu zgiętą w trakcie zjazdów, jest zbyt skurczona i brakuje w niej siły na strome ścianki. Powtórzony techniczny zjazd tym razem z podpórką, bo wybieram niepotrzebnie prawą stronę, która nie jest do zjechania.

Powrót do Wałbrzycha bez większych przygód poza co raz gorszym samopoczuciem, braku chęci na picie (szczególnie słodkie) i dalej trwającym zgonie. Jazda po nasypie kolejowym już zupełnie bezmyślnie, byle tylko do mety.

Kończę ściganie po czasie 6:02 z myślami, jak to kiepski mam wynik. Utwierdza mnie w tym Mariusz, który już od godzinki wyleguje się w cieniu. Również Jacek sporo na mnie czeka, ale humor ma gorszy, bo musiał dętkę zmieniać. Co by dzień zbyt ładnie się nie skończył brakuje dla nas sosu i jemy paskudny makaron z białym serem. Zaczynam analizować wyniki i okazuje się, że nie pojechałem gorzej niż zwykle (patrząc na stratę do pierwszego). Szkoda, że miałem tak kiepski dzień, bo szansa na lepszy wynik była.

Niestety przyjemności z jazdy tego dnia zupełnie nie
miałem. Giga w górach, bez bardzo dobrego przygotowania i sporej ilości jazdy w wymagającym terenie, to ciężki temat i trudny test własnej odporności. Może to też kwestia długiego sezonu, w którym ukończyłem dwie etapówki. Teraz już tylko Michałki i Wolsztyn, a po nich jazda na rowerze dla czystej przyjemności :)


74.97 km 55.00 km teren
06:06 h 12.29 km/h
Max:53.63 km/h
HR:148/171 80/ 92%
Temp:23.0, w górę:2650 m

MTB Marathon Karpacz

Sobota, 15 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 8

Przed kolejnym startem w maratonie z cyklu MTB Marathon czułem stres jakby to był mój pierwszy wyścig :-) Tak działa myślenie o trudnej trasie, dodatkowo nakręcane przez autorów trasy na forum organizatora. Ale jest to fajne uczucie. Przed żadnym innym maratonem nie ma tylu informacji co nas będzie czekać i nie ma filmików jak wyglądają najtrudniejsze zjazdy.

Do szkoły w Ściegnach przyjeżdżamy w piątek (we czterech - Klosiu, Zbychu Maks, a JP już jest na miejscu), ale dość późno. Po dużej porcji makaronu idę zaraz spać, wstaję po siódmej - przydałoby się trochę więcej spania. Kolejne napakowanie się kaloriami, czekanie na Zbycha i jedziemy do Karpacza. Na stadionie ludzi mało, spotykam kilku znajomych i wchodzimy z Klosiem do trzeciego sektora. Przed nami Zbyszek, za nami Dave, w sektorze dalej Duda.

Start to powrót do korzeni, czyli podjazd asfaltem pod Wang. Jadę spokojnie, bo sporo do przejechania. Swoje miejsce znajduję raczej z tyłu stawki za Dawidem i Zbyszkiem. Tasuję się chwilę z Zibim, ale na szczyt wjeżdżam kilka pozycji za nim. Po chwili wjeżdżamy w teren, trochę zjazdu i po chwili ciężki terenowy podjazd. Na nim mijam teamowego kolegę i więcej na trasie już go nie spotykam. Zaczynam się po mału rozkręcać, na podjazdach jadę mocniej, zyskuję pewność siebie na zjazdach. Zjazd do Borowic wychodzi mi całkiem sprawnie, chyba lepiej niż w zeszłym roku. Pomaga z pewnością szersza kierownica.

Trochę deptania też było © Sufa


Przy pierwszym bufecie spotykam Wojtka Wiktora. Pierwsza myśl, co on tutaj robi, powinien być kilkadziesiąt pozycji wyżej. Okazuje się, że zdecydował się wycofać, bo bardzo słabo mu się jechało. Bardzo fajny gest z jego strony, bo oddaje mi swoje żele.

Gonię Jarka Wójcika, po tym jak się wywalił i pomogłem mu zawiązać ranę chustą © mugfull


Kawałek dalej doganiam Dave'a. Na zjazdach radzi sobie całkiem nieźle. Sam nie szaleję, więc dłuższą chwilę jedziemy razem i szybko mija czas, bo trochę dyskutujemy o trudności trasy. Zostawiam go na odcinku trzech ciężkich ścianek, które kosztują sporo sił. Ale za nimi czeka nas super zjazd z sześcioma wykrzyknikami :-) Nie ma na nim wielu przeszkód (kamieni, korzeni), ale jest bardzo stromy. Udaje się cały zjechać schodząc mocno za siodełko. Frajda niesamowita, banan sam pojawia się na twarzy :)

Dalej czeka nas droga na Dwa Mosty i za nią zjazd, ciężki, bardzo techniczny, najeżony ostrymi kamieniami. Trochę sprowadzam, ale jakoś w końcu decyduję się na zjazd. Na jednym z kamieni nie utrzymuję kierownicy i robię typowe OTB, na szczęście przy niskiej prędkości. Ląduję na rękach i na mostku (tym w klatce piersiowej!), więc trochę mnie zatyka. Po chwili łapię oddech i już trochę spokojniej, ale ostatecznie znowu na rowerze kończę zjazd.

Kolejny odcinek przebiega w okolicach Zachełmia. Tam oddaję swoją dętkę zawodniczce z OSOZ-a, która jest z tego bardzo zadowolona, bo nie udało jej się skorzystać z dętki 29 cali teamowego kolegi. Doganiam też Kasię Galewicz. Zastanawiam się czy wynika to z mojej dobrej jazdy, czy z jej słabszego dnia ;-) Dojeżdżamy do stromej łąki w słońcu, gdzie przez parę minut trzeba się porządnie namęczyć, by wciągnąć rower na asfalt, gdzie jest kolejny bufet. Wypijam carbo drinka, ale zaraz popijam go wodą, by zabić kiepski smak ;) Żele już mnie trochę męczą, bo wciągam ich sporo (swoich i Wojtka Wiktora).

Trasa biegnie dalej w górę i dół, ciężkimi zjazdami, a ja zaczynam się już gubić gdzie co jest :) Chyba najpierw dojeżdżam do zjazdu szlakiem po koszmarnej ilości korzeni, opisanego przez JP. Pierwsza połowa zupełnie nie do zjechania, potem jest trochę lepiej. W końcu dojeżdżamy do kolejnego bufetu i połączenia trasy z dystansem mega. Przy bufecie gęsto, nie ma jak się napić i coś zjeść :) Biorę co się uda i zabieram się za wyprzedzanie sporej ilości zawodników. Po chwili pojawia się koszulka Goggle, to Maks. Narzeka na zbity kciuk, więc zostawiam go za plecami i jadę swoje, by po dłuższej chwili dojechać do świeżutkiego asfaltu, ale bardzo stromego. Tam zaczynam czuć, że jednak jechałem trochę za mocno i pojawiają się pierwsze objawy skurczów. Na najbardziej stromych odcinkach tej drogi muszę prowadzić, ale nie tracę dużo, bo każdy tam jedzie wolno. Po zakończeniu asfaltu skręcamy w lewo w trudny kamienisty zjazd, w sporych odcinkach z buta, trochę przez blokujących megowców, ale nawet na pustej ścieżce by było ciężko. Na dole czeka na nas Droga Chomontowa, która mija mi lepiej niż poprzednio asfalt.

Końcówka maratonu to powtórzony fragment z początku wyścigu, kilka kolejnych technicznych zjazdów i ostatni podjazd na górkę, z której zjeżdża się agrafkami (1/3 zaliczone). Ostatnia łąka, drop z kamieniami (z buta) i upragniona meta.

Wyniki:
Klosiu – 5:23:20
JP – 5:42:58
Marc – 6:04:49
DaVe – 6:23:53
Duda – 7:37:40
Zbychu – 7:47:52

Do Klosia tracę mniej więcej tyle co zwykle, czyli start udany :-) Technicznie jest nieźle - sporo z buta, ale jednak to najtrudniejszy maraton sezonu. Ale najważniejsza jest frajda, która w takiej ilości nie pojawia się na żadnym innym maratonie. Karpacz to obowiązkowy start w każdym roku - utwierdzam się w tym po raz kolejny :-)

Poprawa do zeszłego roku jest znaczna - około 2 km/h średnia wyższa :-) Jasne, mega w zeszłym roku to była maksymalna trudność, na krótkim odcinku, ale i tak zaskakuje mnie taka poprawa :)

Należy również dodać, że po raz kolejny punktowałem do generalki teamowej i między innymi dzięki mnie (hehe) jesteśmy na siódmej pozycji, mimo że mamy 0 punktów z Krynicy. Co ciekawe w Złotym Stoku zebrałem tylko odrobinę więcej punktów niż w Karpaczu, a właściwie ciężko ze sobą porównać trudność tych maratonów.

Z niecierpliwością czekam na Karpacz 2014 :)


80.19 km 78.00 km teren
05:50 h 13.75 km/h
Max:52.97 km/h
HR:146/167 78/ 90%
Temp:23.0, w górę:2590 m

MTB Marathon Złoty Stok

Niedziela, 19 maja 2013 · dodano: 20.05.2013 | Komentarze 9

Po sobotniej rozgrzewce przyszedł czas na pierwszy konkret sezonu, czyli górskie giga w Złotym Stoku u Grzegorza Golonki. Frekwencja teamowa dopisała, ale i tak się dziwię, że mniej więcej drugie tyle osób zrezygnowało z górskiego ścigania, w miejscowości położonej tak blisko jak się tylko da (wszystkie pozostałe górskie maratony są dalej od nas). Ale przynajmniej nazbieraliśmy trochę punktów u Kaczmarka i nadal walczymy w generalce o dobrą pozycję.

Z Kozielna do ZS dojeżdżamy autem, rozpakowujemy się, robimy krótką rozgrzewkę, by po chwili przywitać się z resztą znajomych (Biniu, Marcin i Jacek). Wszyscy jadą giga - jest fajnie :) Wcześniej pojawia się także Duda, który jedzie mega, podobnie jak Maciej. Udaje mi się także zamienić kilka słów z Tomkiem i jego _mocniejszym_ kolegą Glonem.

Do III sektora wchodzę samotnie (reszta ląduje w II), by spotkać w nim Adama, z którym jechałem większość dystansu w Murowanej Goślinie. Chwilę gadamy, okazuje się, że wkrótce spotkamy się na MTB Trophy, a Adam jeszcze wspomina, jak fajnie było na Transcarpatii. Rozmowę przerywa odliczanie i start :)

Jak to zwykle bywa na początku tracę sporo pozycji, ale mi się nigdzie nie śpieszy, szczególnie na pierwszym, długim podjeździe. Jedzie mi się na nim dobrze, kilka pozycji też zyskuję, ale zauważam swoje dobre samopoczucie. Pilnuję pulsu. Po około 7 kilometrach jest mały zjazd na którym mijam Marcina i Binia - łatają oponę. Spory pech, by już na pierwszym zjeździe mieć kłopoty.

Na szczyt wjeżdżam spokojnie, by trochę uspokoić tętno przed stromą ścianką. Nie ma to tamto, zaprę się i zjadę, mówię sobie. Słowa zamieniam w czyn i ładnie pomykam w dół, także na dwóch półkach kamiennych. Ale po chwili słyszę żeński głos "Szyyyybciej!". Co proszę? Puszczam lekko klamki i końcówkę zjazdu przejeżdżam jeszcze lepiej :-) Po chwili dogania mnie owa niewiasta, którą okazuje się Ewa Karchniwy z teamu SCS Osoz. Uprzejmie przeprasza, że na mnie nakrzyczała ;-)

Wjeżdżam na pętlę giga, która początkowo strasznie mi się dłuży. Pierwsze dwa podjazdy to szutrowe ścieżki niczym w okolicy Międzygórza. Trzeci i czwarty są znacznie trudniejsze - trzeba się wysilić, by wjechać po stromych leśnych ścieżkach. Ale za nimi czekają też ciekawsze zjazdy. Pomimo zjedzenia 2 żeli czuję, że słabnę i dopada mnie lekki kryzys. W ten sposób w wolniejszym tempie zaliczam dwa ostatnie podjazdy pętli giga (jeden bardzo ciężki, wewnątrz stromego wąwozu).

Po połączeniu się z trasą mega i rozpoznaniu znanych mi fragmentów, odżywam. Zjazd do Orłowca idzie mi bardzo dobrze, tylko w jednym miejscu nie wiem jak przejechać (przez strumień) i schodzę z roweru. Ręce bolą, ale dojeżdżam na dół i regeneruję się na bufecie. Rozpoczynam asfaltowy i później szutrowy podjazd, gdzie jedzie mi się już bardzo dobrze i zyskuję kilka pozycji. Na zjeździe bez szaleństw, bo łatwo wylecieć na takiej nawierzchni.

Podjazd na Borówkową zaczyna się wyżej niż zwykle (nie było zjazdu do Lutyni). Trochę to podbudowuje człowieka i jadę mocniej :) Tutaj już znacznie więcej spacerujących ludzi, więc trzeba uważać i czasami poczekać na przepuszczenie. Udaje się wjechać z jedną podpórką, uspokoić tętno i rozpocząć chyba najcięższy zjazd maratonu. Znowu postanawiam jechać bez oporu, na maksimum. Dzięki temu przejeżdżam cały zjazd w siodle, pierwszy raz w życiu :) (a chyba było już kilkanaście prób) Ręce odpadają, ale co tam, radość jest. Z resztą już tylko jeden podjazd od mety.

Na bufecie piję trochę wody (na słodkie napoje już nie mogę patrzeć) i ruszam. Okazuje się, że w prawej czwórce łapie mnie konkretny skurcz - wszystko przez ugięcie tej nogi podczas zjazdu. Trochę z tym walczę, ale praktycznie nie mogę jechać, więc prowadzę najszybciej jak mogę. Kilka pozycji tracę, ale nie jest źle bo sporo osób tutaj idzie. W końcu udaje się dojechać (dojść) na szczyt i rozpocząć zjazd poznany poprzedniego dnia. Po kilku dłuższych minutach mijam metę, co tu mówić, zadowolony :-)

Czas: 05:40:30.9

Do Klosia tracę prawie godzinę - szok!
Do JP - 38 minut, w normie ;-)
Do Jacka - 16 minut, nie ma takiej przepaści jak w zeszłym sezonie.
Przed Marcinem - 25 minut, gdyby nie naprawa pewno by to inaczej wyglądało.
Przed Maciejem - 38 minut.

Fajny maraton, super pogoda i niezły występ. Dystans prawie dwa razy dłuższy w porównaniu do zeszłego roku, a średnia prędkość tylko około 0,5 km/h niższa. Jest dobrze i może jakoś przeżyję te 4 ciężkie etapy wokół Istebnej.

Na trasie © Bartek Sufin


Na trasie © Bikelife



115.00 km 110.00 km teren
05:04 h 22.70 km/h
Max:56.61 km/h
HR:148/165 80/ 89%
Temp:, w górę:920 m

Murowana Goślina - MTB Marathon

Środa, 1 maja 2013 · dodano: 08.05.2013 | Komentarze 7

Krótko po maratonie w Olejnicy (2 dni przerwy) przyszedł czas na ciężki wyścig u Grzegorza Golonki - Murowana Goślina. Mimo to wybrałem koronny dystans, nie chciałem iść na łatwiznę jak w zeszłym roku :-)

Przed startem spotykam wszystkich znajomych z teamu, robię krótką rozgrzewkę z Jarkiem i gadamy chwilę z Adamuso. Czas się kończy, więc wchodzimy do sektorów. Po chwili startujemy w tempie godnym gigowców - spokojnie, aż do pierwszego wjazdu w teren. Tam zaczynam odczuwać, że bardzo brakuje świeżości. Szybko znajduję swoje miejsce w tyle stawki i praktycznie samotnie przejeżdżam cały odcinek nad Wartą. Po drodze mijam Ewelinę Ortyl, która wycofuje się z wyścigu (jak się później okazało wystająca gałąź zdjęła ją z roweru). Łączę też siły z Dudą, który jedzie całkiem fajnym tempem.

Przed dojazdem do Murowanej zaczynają nas wyprzedzać czołowe pociągi z dystansu mega. Widać, że jadą bardzo mocno, różnica prędkości pomiędzy nami zauważalna :-)

Po wjechaniu do Zielonki zaczyna mi się jechać lepiej. Na poboczu mijamy Klosia, który łapie laczka. W którymś momencie Duda zostaje z tyłu, a mnie dogania Mariusz już po naprawie. Widzę, jak dzielnie walczy z megowcami, a miejscami wręcz robi z nimi co chce (np. na brukowanym odcinku) :-)

Po kilku spokojniejszych momentach dojeżdżam do Dziewiczej, gdzie czuję się już na prawdę dobrze. Nie mogę w to uwierzyć, ale zawodnicy z mega jadą wolniej ode mnie (a to przecież na pewno ktoś wysoko z klasyfikacji). Na killera wjeżdżam do połowy, potem z buta i na górze w ostatniej chwili zauważam Joasię :-)

Na bufecie za Dziewiczą doganiam Dawida. Jedziemy przez jakiś czas w 6-osobowej grupie, ale przy rozjeździe mega-giga zostaje nas trzech. Dawid daje zmiany, trzeci gość wyraźnie ma już dość i tylko się tłumaczy, że nas nie poprowadzi. Mi zostaje najwięcej sił, więc staram się mocno pracować.

W pewnym momencie głupio gubimy trasę. Jedna strzałka została skręcona w lewo i nabieramy się na ten żart. Teraz się sobie dziwię, bo przecież Golonko zawsze daje 3-4 strzałki podczas zakrętu. Na szczęście po chwili znajduje się ktoś z GPS-em i odnajdujemy trasę. Zbiera się nas z 5-6 osób, w tym Ania Świrkowicz, ale przy pierwszej górce zostaję sam z kolarzem z teamu Rossman. I w takiej 2-osobowej grupce mijamy długie trasy pętli giga.

Na około 20 km przed metą doganiamy Wojtka Kozłowskiego z Sudety MTB Challenge i tempo trochę rośnie. Ciągle zachowuję siły, a noga się wyraźnie rozkręciła po początkowym zamuleniu. Ostatecznie do mety dojeżdżamy po 302 minutach.

Końcówka maratonu w Murowanej Goślinie © Marc


Czas: 05:02:52
Open 79/102 - 77% stawki
M2 27/30
Współczynnik do najlepszego 0.76.

Z wyniku jestem dość zadowolony. Gdyby nie zamulanie na pierwszym odcinku nadwarciańskim to wynik byłby lepszy, może by się udało złapać jakiś dobry pociąg.

Wśród znajomych wypadłem podobnie jak się spodziewałem: poza zasięgiem są JP (co za wynik, szacun!), Jarek, Klosiu, a także Marcin. Dave był blisko, więc w dalszej części sezonu może być ciężko dojeżdżać przed nim. Podobnie z Dudą - na krótkich maratonach mogę nie wyrabiać sobie takiej przewagi.

Grupowa śłit-focia na mecie © Marc



101.21 km 100.00 km teren
04:48 h 21.09 km/h
Max:46.93 km/h
HR:148/166 80/ 89%
Temp:15.0, w górę:975 m

Michałki - Giga

Sobota, 15 września 2012 · dodano: 16.09.2012 | Komentarze 6

Kolejny maraton w tym roku, czyli Michałki w Wieleniu. Najstarszy maraton w Wielkopolsce. W przyszłym roku będą świętować 10 lat.

Na miejsce dojeżdżam z Jackiem i Zbyszkiem. W aucie atmosfera kiepska, że za długi sezon, za wczesne wstawanie i za dużo zajętych weekendów. Nie jest dobrze, jak tu się ścigać ;-)

Formalności załatwiamy bardzo szybko mijając w międzyczasie wielu znajomych (także tych z Challenge'a :) ). Przed 10 ustawiam się na starcie, raczej w drugiej części stawki. Punktualnie ruszamy, ale raczej spokojnie. Nawet na dojazdówce asfaltowej tempo nie przekracza 32 km/h. Po wjechaniu do lasu stawka właściwie się rozciąga. Mi jedzie się słabo, bardzo słabo. Tracę sporo pozycji, bo jadę wolno - mięśnie bolą, a tętno niskie. Chyba wychodzi brak rozgrzewki. Mija mnie między innymi Jacek z sympatycznym pozdrowieniem. Na pierwszym podjeździe trochę odżywam - jadę lewą stroną, na której jest mniej piachu i wyprzedzam sporą grupkę. Druga stromizna już nie jest do wjechania, więc wprowadzam jak wszyscy. Przy jednym z zakrętów zauważam, że dogonił mnie Zbychu. Po chwili słyszę za sobą głośne "uwaga". Nie wiem o co chodzi, bo jest tam niewinny zakręt (jak się później okazało, Zbychu zaliczył tam glebę). Mija kilka kolejnych minut i Zbychu mnie wyprzedza - nie mam siły gonić.

Dojeżdżam w końcu do rozjazdu mega-giga. Chyba nie jestem zupełnie z tyłu, bo widzę kilku skręcających jak ja. W jednym miejscu gubię trasę, ale dosłownie na kilkanaście sekund. Zaczyna mi się lepiej jechać. Na jednym zakręcie słyszę, że jestem na 49 pozycji, nie wiem czy dobrze, bo nie znam liczby startujących. W pewnym momencie zjeżdżam się z jednym gościem z M3 i zaczynamy razem pracować. Tempo wyraźnie rośnie i łykamy kolejnych zawodników. W końcu dochodzimy także Zbyszka i zapraszam do wspólnej jazdy. Do bagienka jedziemy we trzech, jedzie się na prawdę dobrze - raźniej i można się co jakiś czas za kimś schować. Przed bagnem, którego nie ma możliwości przejechać i trzeba prowadzić, wyciągam żela. Nie wiedząc, że będzie to taki techniczny odcinek jadę z tubką żela w zębach, jak jakiś debil ;-) Za bagienkiem lekki podjazd, obracam się i zostałem sam. Hm... gdzie moi towarzysze? Bez wielkiej napinki jadę dalej, ale nie widzę ich, dalej trzeba jechać samemu.

Koło 70 km dogania mnie koleś, który wygląda jak z M2 (jednak był z M3). Staram się mu odjechać, ale jest bufet i zatrzymuję się, on robi tak samo. Za chwilę zaczyna się podjazd po bruku, jadę mocno, ale on jednak trochę szybciej i jest przede mną. Kolejne kilometry staram się go trzymać. Kończy się to tym, że gubimy trasę - nie skręciliśmy w prawo i nadłożyliśmy z 1,5 km. W końcu dojeżdżamy do zerwanego mostka. Próbuję przez niego przejść, ale idzie dość ciężko. Decydujemy się przejść w kolejności człowiek-rower-rower-człowiek. Jesteśmy po drugiej stronie rzeczki, rywal stwierdza, że idzie w krzaczki, to ja jadę w kierunku mety :-)

Ostatnie kilometry ciągle mocno, ale nie dzieje się już zbyt wiele. Mijam tylko jednego kolarza, który zerwał hak przerzutki. Końcowy przejazd przez kartoflisko (w mżawce) i meta.

Maraton Michałki - meta © Marc


Udało się zmieścić w 5 godzinach - plan zrealizowany.
Oficjalny czas 4:56:11 (36/58 open, 10/11 M2). Współczynnik do najlepszego 0.81 - przyzwoicie jak na Giga. Pozycja wśród chłopaków z teamu, zgodnie z przewidywaniami Rodmana. Na Wojtka, który był najwyżej nikt nie stawiał, ale ja tak po cichu na niego liczyłem po tym co wyprawiał w Sudetach :-)

Na prawdę fajny maraton, można się zmęczyć, ale trasa jest bardzo urozmaicona. Szkoda, że początek tak słabo wyszedł, bo może by się udało Marcina dogonić.


96.02 km 74.00 km teren
07:45 h 12.39 km/h
Max:55.85 km/h
HR:142/170 76/ 91%
Temp:27.0, w górę:2614 m
Rower:

MTB Marathon Stronie Śląskie - Giga

Sobota, 7 lipca 2012 · dodano: 10.07.2012 | Komentarze 9

Wyjazd na pierwsze pełne Gogglowe giga odbył się w trochę innym składzie niż zwykle. Wojtek robił za kierowcę, a wolne miejsca w aucie zajmowali oprócz mnie Mariusz i Jacek.

Wyjechaliśmy standardowo w piątek po pracy, ale droga nie była spokojna. Już od Wrocławia widzieliśmy olbrzymią górską burzę. Pioruny wyjątkowo ładnie przebijały się z nieba do ziemi. Problemy zaczęły się przed Bardem, gdzie wjechaliśmy w ścianę deszczu. Josip słusznie decyduje się na przerwę w jeździe, bo widać było bardzo mało. Na parkingu już sporo aut, widać że nikt nie chce ryzykować jazdy w taką pogodę. Po kwadransie ruszamy, bo pada mniej. Za nami rusza spory peleton aut, by podążyć za naszymi tylnymi światłami. Reszta podróży mija spokojnie, podobnie poranne przygotowania i dojazd na maraton.

Przy starcie spotykam dawno nie widzianego Kaza. Gadamy trochę o maratonie i zbliżającym się Challenge-u. Po chwili zerkam na swój rower i zauważam brak bidonów. Myślę sobie, nieźle się ugotowałem (dosłownie, przy panującym upale). Pożyczam więc jeden bidon od Kaza i uzupełniam go zakupionym Poweradem. Za chwilę wchodzę na pas startowy, w którym oprócz towarzyszy podróży sporo innych znajomych twarzy (Marcin, Jarek, Jacek i Zbychu). Podchodzi do nas Ewa i ostrzega, aby jej nie wyprzedzać :-)

Ruszamy spokojnie o 10. Sporo kilometrów przed zawodnikami, więc nie ma szarpania jak na mega. Po przejechaniu asfaltu od razu wjeżdżamy w ciężki teren i trzeba prowadzić. Trochę dołuje taki początek. Gdy się robi lepszy grunt to jadę. Blokuje mnie jedna zawodniczka i muszę się zatrzymać. Blokuję tym sposobem Joasię Jabłczyńską. Końcówkę podjazdu jadę za nią, by po chwili ją wyprzedzić i stromy podjazd przed asfaltem robię w siodle. Patrzę do tyłu i widzę Zbycha, ale w bezpiecznej odległości. Do pierwszych zjazdów niewiele się dzieje.

Trasa prowadzi w okolice Międzygórza. Musimy więc zrzucić trochę podjechanych metrów. Trochę mokrych kamieni, luźnego piachu, ale i tak jest fajnie. W tym miejscu udaje się wyprzedzić Marcina, którego opony zupełnie nie dają sobie rady, a także dogonić wspomnianą wcześniej Ewę. Ona rusza szybko pod górę, my z Marcinem trochę wolniej. Ale we dwóch praktycznie do samego Śnieżnika. Podjazd idzie bez większych problemów. Marcin przyspiesza pod koniec, ale ja nie chcę szarpać i tracę z 30 sekund, z założeniem że może uda się to odrobić na zjeździe. Mijam schronisko i widzę, że Marcin leczy swój rower z pany. Zjeżdżam wobec tego samotnie na dół. Kilka miejsc tego zjazdu jest na prawdę super, niczym zjazdy koło Karpacza. Schodzę w kilku miejscach, gdzie hopki mają po 50 cm.

Na nadprogramowym bufecie na dole wypijam błyskiem całego Powerade'a. Jadę dalej i widzę sporo osób, które jadą bardzo wolno. Zastanawiam co się dzieje i dopiero po chwili do mnie dociera, że to jest ogon mega. Część jedzie wolno, część prowadzi, a część nie ma nawet siły ustąpić miejsca. Rowerowe zombie. W takim gronie dojeżdżam do kolejnego bufetu, na którym robię spory popas i odbijam na kolejną górkę. Jedzie się nieźle, ale trochę zaczyna przeszkadzać spora pustka na trasie. Nie jestem do tego przyzwyczajony, bo jednak w środku stawki mega jedzie dużo więcej osób, niż pod koniec giga.

Maraton w Stroniu Śląskim © Marc


Trasa nagle odbija w prawo i ostro pod górę. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie olbrzymia ilość kamieni, po których nie ma co nawet próbować wjeżdżać. Wyżej już kilka osób prowadzi, więc robię to samo. Po kilku dłuższych minutach jestem u góry i zaczynam przejazd szlakiem granicznym. Przebycie kolejnych 15 kilometrów zajmuje mi jakieś 2 godziny. Nie ma tam wyjątkowego przewyższenia, ale duża ilość mokrych kamieni i korzeni oraz błoto wystarczająco przeszkadza w jeździe. Psychika siada, dość mam wszystkiego, czas się niemiłosiernie dłuży. W połowie ścieżki jest bufet, na którym biorę żela, a Grzegorz Golonko dziwnie się zachowując zachwala inne produkty bufety oraz wypytuje o mój kask. Chyba za dużo był tego dnia na słońcu ;)

Ścieżka w końcu się kończy, przez chwilę widzę jednego gościa, ale na zjeździe, na swoim fullu ucieka. Korzystam z kolejnego bufetu, przed ostatnią górką, którą wjeżdżam może bez kryzysu, ale dość wolno. Pod jej koniec, niedowierzając wjeżdżam na asfalt i potem już szybko do mety. Kreskę mijam bardzo zadowolony, może tylko minimalnie mniej niż w Karpaczu (tamta trasa jednak wywoływała znacznie więcej emocji).

Podczas powrotu do domu, do Siennej mieliśmy sporo kłopotów. Mój rower został lekko uszkodzony przez Jarka, który bardzo pechowo nie mógł się wypiąć z poluzowanego SPD.

Czasy:
Jacek P. 5:52 - wyraźny lider naszego teamu
Wojtek 5:56 - na swoich terenach czuje się bardzo dobrze :)
Jacek G. 6:05 - niesamowicie mocny w tym sezonie
Mariusz 6:17 - pojechał dobrze, ale reszta chyba jeszcze lepiej
Che 6:20 - a w pewnym momencie liczyłem, że będziemy mieli podobny czas ;)
Jarek 6:27 - pomimo kryzysu dobry czas
Ja 7:05
Marcin 7:10 - gdyby nie dwie pany, to pewno byłby przede mną
Zbychu 7:20 - był cały czas blisko za nami

Udało się ukończyć górskie giga i to jest najważniejsze. Bardzo solidny trening przez Challengem wykonany.

To on, tak to on © Marc


(dystans wraz z dojazdem Sienna-Stronie-Sienna)




83.59 km 82.50 km teren
04:07 h 20.31 km/h
Max:49.01 km/h
HR://%
Temp:25.0, w górę:750 m

MTB Maraton Cup - Czerwonak - Giga

Sobota, 28 kwietnia 2012 · dodano: 28.04.2012 | Komentarze 7

Pierwszy maraton w tej serii i pierwsze Giga w tym sezonie.
Na start przyjeżdżam ponownie z Josipem, szybko załatwiamy formalności i zaczynamy marudzić na upał. Przebieramy się, krótki rozjazd razem z Rodmanem i Bloomem, po czym ustawiamy się do sektora.
Giga startuje minutę przed Mega, więc ścisku nie ma, a gigowców startuje raptem 28, więc tym bardziej :-) Start standardowo, czyli od początku ostro, siadam na koło Michałowi i staram się nie zgubić kontaktu. Oczywiście jest dla mnie za mocno i trochę zwalniam, aby jechać swoim tempem. Po 10 minutach mija mnie czołówka Mega, czyli nie kto inny jak Marek Konwa. Do Dziewiczej mijają mnie kolejni megowcy (m.in. Magda Hałajczak), a na pierwszym konkretniejszym podjeździe dochodzą mnie Miniowcy, czyli wielka zgraja z teamu Superiora. Serię XC przejeżdżam bez większych problemów, na dole zerkam na bidony i niestety jednego nie mam :-( Oj, będzie ciężko w ten upał.
Łapię koło dwóch gości z Mega i w tym gronie doganiamy Marcina, by w takiej czwórce dojechać do rozjazdu. Po drodze wyprzedza nas Mariusz z Rodmanem, bo nadrabiają straty po zgubieniu trasy. Po dłuższej chwili łapiemy Jakuba, znajomego Marcina z pracy i we trójkę dobrze pracujemy przez jakieś 30-40 km do polany przy Głęboczku (jeśli dobrze kojarzę). Pod jej koniec Marcin ucieka wcześniej zaliczając fajne błotko :-) Łapię konkretny kryzys, picia co raz mniej, a nie mam pojęcia gdzie bufet. Z jedzeniem niewiele lepiej, bo chyba śniadanie jednak było za małe. Jadę więc dość wolno, ale cały czas mam Marcina w zasięgu wzroku. Spotykamy się na drugim (i ostatnim) bufecie, biorę sporo owoców, napełniam bidon i ruszam. Tempo niewiele lepsze, Marcina w końcu gubię, ale na Dziewiczej jakoś daję radę. Przy ostatnim dość płaskim podjeździe pod wieżę robi mi się strasznie gorąco i schodzę z roweru. Widzę, że wkrótce stracę kolejną pozycję na rzecz Jakuba, który zachował na koniec znacznie więcej sił ode mnie. Wyprzedza mnie na 2-3 km przed metą. Dojeżdżam mocno wymęczony i spragniony, bo znowu miałem sucho w bidonie.

Czas: 4:04:07
Open 21/22 - wow, jednak nie ostatni z kończących :-)
M2 9/9

Wynik słaby, mogło być znacznie lepiej, bo Marcin znowu był w zasięgu, a tak mamy 2:0 - gratulacje :-)
Nauczka na kolejne maratony, by zjeść większe śniadanie i mieć lepszy dostęp do napojów, szczególnie przy upale. Plecaka dzisiaj celowo nie brałem, ale jednak by się przydał.