Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Marc z miasteczka Poznań. Mam przejechane 42372.65 kilometrów w tym 12561.57 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 21.07 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Marc.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:6039.37 km (w terenie 4952.59 km; 82.01%)
Czas w ruchu:372:00
Średnia prędkość:16.23 km/h
Maksymalna prędkość:69.57 km/h
Suma podjazdów:102888 m
Maks. tętno maksymalne:177 (95 %)
Maks. tętno średnie:160 (86 %)
Liczba aktywności:92
Średnio na aktywność:65.65 km i 4h 02m
Więcej statystyk
74.97 km 55.00 km teren
06:06 h 12.29 km/h
Max:53.63 km/h
HR:148/171 80/ 92%
Temp:23.0, w górę:2650 m

MTB Marathon Karpacz

Sobota, 15 czerwca 2013 · dodano: 18.06.2013 | Komentarze 8

Przed kolejnym startem w maratonie z cyklu MTB Marathon czułem stres jakby to był mój pierwszy wyścig :-) Tak działa myślenie o trudnej trasie, dodatkowo nakręcane przez autorów trasy na forum organizatora. Ale jest to fajne uczucie. Przed żadnym innym maratonem nie ma tylu informacji co nas będzie czekać i nie ma filmików jak wyglądają najtrudniejsze zjazdy.

Do szkoły w Ściegnach przyjeżdżamy w piątek (we czterech - Klosiu, Zbychu Maks, a JP już jest na miejscu), ale dość późno. Po dużej porcji makaronu idę zaraz spać, wstaję po siódmej - przydałoby się trochę więcej spania. Kolejne napakowanie się kaloriami, czekanie na Zbycha i jedziemy do Karpacza. Na stadionie ludzi mało, spotykam kilku znajomych i wchodzimy z Klosiem do trzeciego sektora. Przed nami Zbyszek, za nami Dave, w sektorze dalej Duda.

Start to powrót do korzeni, czyli podjazd asfaltem pod Wang. Jadę spokojnie, bo sporo do przejechania. Swoje miejsce znajduję raczej z tyłu stawki za Dawidem i Zbyszkiem. Tasuję się chwilę z Zibim, ale na szczyt wjeżdżam kilka pozycji za nim. Po chwili wjeżdżamy w teren, trochę zjazdu i po chwili ciężki terenowy podjazd. Na nim mijam teamowego kolegę i więcej na trasie już go nie spotykam. Zaczynam się po mału rozkręcać, na podjazdach jadę mocniej, zyskuję pewność siebie na zjazdach. Zjazd do Borowic wychodzi mi całkiem sprawnie, chyba lepiej niż w zeszłym roku. Pomaga z pewnością szersza kierownica.

Trochę deptania też było © Sufa


Przy pierwszym bufecie spotykam Wojtka Wiktora. Pierwsza myśl, co on tutaj robi, powinien być kilkadziesiąt pozycji wyżej. Okazuje się, że zdecydował się wycofać, bo bardzo słabo mu się jechało. Bardzo fajny gest z jego strony, bo oddaje mi swoje żele.

Gonię Jarka Wójcika, po tym jak się wywalił i pomogłem mu zawiązać ranę chustą © mugfull


Kawałek dalej doganiam Dave'a. Na zjazdach radzi sobie całkiem nieźle. Sam nie szaleję, więc dłuższą chwilę jedziemy razem i szybko mija czas, bo trochę dyskutujemy o trudności trasy. Zostawiam go na odcinku trzech ciężkich ścianek, które kosztują sporo sił. Ale za nimi czeka nas super zjazd z sześcioma wykrzyknikami :-) Nie ma na nim wielu przeszkód (kamieni, korzeni), ale jest bardzo stromy. Udaje się cały zjechać schodząc mocno za siodełko. Frajda niesamowita, banan sam pojawia się na twarzy :)

Dalej czeka nas droga na Dwa Mosty i za nią zjazd, ciężki, bardzo techniczny, najeżony ostrymi kamieniami. Trochę sprowadzam, ale jakoś w końcu decyduję się na zjazd. Na jednym z kamieni nie utrzymuję kierownicy i robię typowe OTB, na szczęście przy niskiej prędkości. Ląduję na rękach i na mostku (tym w klatce piersiowej!), więc trochę mnie zatyka. Po chwili łapię oddech i już trochę spokojniej, ale ostatecznie znowu na rowerze kończę zjazd.

Kolejny odcinek przebiega w okolicach Zachełmia. Tam oddaję swoją dętkę zawodniczce z OSOZ-a, która jest z tego bardzo zadowolona, bo nie udało jej się skorzystać z dętki 29 cali teamowego kolegi. Doganiam też Kasię Galewicz. Zastanawiam się czy wynika to z mojej dobrej jazdy, czy z jej słabszego dnia ;-) Dojeżdżamy do stromej łąki w słońcu, gdzie przez parę minut trzeba się porządnie namęczyć, by wciągnąć rower na asfalt, gdzie jest kolejny bufet. Wypijam carbo drinka, ale zaraz popijam go wodą, by zabić kiepski smak ;) Żele już mnie trochę męczą, bo wciągam ich sporo (swoich i Wojtka Wiktora).

Trasa biegnie dalej w górę i dół, ciężkimi zjazdami, a ja zaczynam się już gubić gdzie co jest :) Chyba najpierw dojeżdżam do zjazdu szlakiem po koszmarnej ilości korzeni, opisanego przez JP. Pierwsza połowa zupełnie nie do zjechania, potem jest trochę lepiej. W końcu dojeżdżamy do kolejnego bufetu i połączenia trasy z dystansem mega. Przy bufecie gęsto, nie ma jak się napić i coś zjeść :) Biorę co się uda i zabieram się za wyprzedzanie sporej ilości zawodników. Po chwili pojawia się koszulka Goggle, to Maks. Narzeka na zbity kciuk, więc zostawiam go za plecami i jadę swoje, by po dłuższej chwili dojechać do świeżutkiego asfaltu, ale bardzo stromego. Tam zaczynam czuć, że jednak jechałem trochę za mocno i pojawiają się pierwsze objawy skurczów. Na najbardziej stromych odcinkach tej drogi muszę prowadzić, ale nie tracę dużo, bo każdy tam jedzie wolno. Po zakończeniu asfaltu skręcamy w lewo w trudny kamienisty zjazd, w sporych odcinkach z buta, trochę przez blokujących megowców, ale nawet na pustej ścieżce by było ciężko. Na dole czeka na nas Droga Chomontowa, która mija mi lepiej niż poprzednio asfalt.

Końcówka maratonu to powtórzony fragment z początku wyścigu, kilka kolejnych technicznych zjazdów i ostatni podjazd na górkę, z której zjeżdża się agrafkami (1/3 zaliczone). Ostatnia łąka, drop z kamieniami (z buta) i upragniona meta.

Wyniki:
Klosiu – 5:23:20
JP – 5:42:58
Marc – 6:04:49
DaVe – 6:23:53
Duda – 7:37:40
Zbychu – 7:47:52

Do Klosia tracę mniej więcej tyle co zwykle, czyli start udany :-) Technicznie jest nieźle - sporo z buta, ale jednak to najtrudniejszy maraton sezonu. Ale najważniejsza jest frajda, która w takiej ilości nie pojawia się na żadnym innym maratonie. Karpacz to obowiązkowy start w każdym roku - utwierdzam się w tym po raz kolejny :-)

Poprawa do zeszłego roku jest znaczna - około 2 km/h średnia wyższa :-) Jasne, mega w zeszłym roku to była maksymalna trudność, na krótkim odcinku, ale i tak zaskakuje mnie taka poprawa :)

Należy również dodać, że po raz kolejny punktowałem do generalki teamowej i między innymi dzięki mnie (hehe) jesteśmy na siódmej pozycji, mimo że mamy 0 punktów z Krynicy. Co ciekawe w Złotym Stoku zebrałem tylko odrobinę więcej punktów niż w Karpaczu, a właściwie ciężko ze sobą porównać trudność tych maratonów.

Z niecierpliwością czekam na Karpacz 2014 :)


47.47 km 42.00 km teren
03:46 h 12.60 km/h
Max:52.97 km/h
HR://%
Temp:18.0, w górę:1800 m

MTB Trophy - IV

Niedziela, 2 czerwca 2013 · dodano: 08.06.2013 | Komentarze 10

Przyszedł czas na ostatni dzień wyścigu. A na dodatek po przebudzeniu wita nas ładna pogoda. Czyżby to było idealne zakończenie długiego ścigania? :)

Start wiadomo o której - na krótko, w eleganckim stroju sponsora (jak to dumnie brzmi). Od początku mocno, bo brakuje jeszcze kilku pozycji do upragnionego celu, czyli pierwszej połowy. Na początkowym asfalcie cisnę mocno, nie poznaję ludzi, więc jestem w innej części stawki. Klosiu w końcu decyduje się mnie wyprzedzić. Niby zdziwiony, ale chyba dawał fory ;-)

Po kilku kilometrach wjeżdżamy w teren przed Kubalonką. Słyszę, jak jeden kolarz z OSOZ-u podaje numer startowy do Grzegorza Golonki, ponoć jakiś zawodnik śmiecił i trzeba mu było zwrócić uwagę. Po wjechaniu na szczyt myślę sobie, że będzie teraz fajny zjazd. Nic z tego - nawet w tej części stawki sporo ludzi sprowadza rowery i blokują (wpierw jadę, gdy inni idą, ale sensu to nie ma), bo za wąsko na wyprzedzanie.

Z Wisły jedziemy na wschód na Smrekowca i dalej na Grabową. Podjazdy tego dnia są bardzo strome (aż 1800 m na 45 km), ale taktyka na dzisiaj jest prosta, więc cisnę. Nie tracę pozycji gdy przyczepność jest dobra, zdarza się coś stracić gdy pojawia się błoto. Chwilę tasuję się z Wojtkiem Kozłowskim z Sudety MTB Challenge (on też w tym roku na 26-tce, bo jego Specialized 29 popękał i poszedł do serwisu), on zyskuje na podejściach, ja na zjazdach.

Po kilku dłuższych odcinkach (średnio zapamiętanych) dojeżdżamy do zapory Czarne i kawałek za nią zaczyna się ostatni podjazd wyścigu - asfaltem pod zameczek. Od początku mocno, zyskuję pozycje, ale czuję pieczenie. W połowie drogi dochodzi mnie konkretny bit, ktoś puszcza znaną i lubianą piosenkę. Nie ma co, przy takim rytmie kręci się dobrze i jeszcze przyspieszam :-) Wyprzedzam także K4r3la, który tego dnia także bardzo mocno jechał. W końcu dojeżdżam na szczyt, dostaję opier.ol od masażysty z Gomoli, że się obijam, a to przecież nie wakacje i w miarę spokojnym terenem dojeżdżam do upragnionej mety.

Na mecie © ?


Tego dnia zająłem pozycje 178, dzięki czemu udało się zrealizować cel i wskoczyć do pierwszej połowy.
Ostateczna pozycja:
205/439 (wszystkich startujących, ponad 100 nie ukończyło)

Drugie Trophy zaliczone. Ostatni etap wyraźnie poprawił humor i chęci na przyjechanie tutaj w przyszłych latach (może poza rokiem 2014 ;)) wzrosły. Być może przyjdzie czas na spróbowanie innej jeszcze etapówki, ale Trophy jest specyficzne i życzę, aby każdy bardziej ambitny kolarz spróbował się zmierzyć z trasami w okolicach Istebnej.


74.03 km 65.00 km teren
06:16 h 11.81 km/h
Max:59.94 km/h
HR://%
Temp:12.0, w górę:2480 m

MTB Trophy - III

Sobota, 1 czerwca 2013 · dodano: 07.06.2013 | Komentarze 5

Przyszła sobota, czyli trzeci dzień ścigania. Bliżej mety niż startu :-) Rzut oka za okno - bez zmian, znowu mokro, ciemno i zimno. W sumie czego ja się spodziewałem...

Poranne zajęcia przebiegają już tradycyjnie i dość ciepło ubrany (znowu w Gamexie) startuję o 9 na kolejną długą trasę. Początkowo przez strome podjazdy w Istebnej (znowu?), by dostać się w okolice Ochodzitej. Jedzie mi się w miarę nieźle i na asfalcie, a później na płytach zyskuję kilka pozycji. Po wjechaniu na szczyt nie mam pojęcia gdzie jechać. Mgła jest tak gęsta, że ciężko dopatrzeć strzałki. Dostrzegam dwóch gości i cisnę za nimi. Na zjeździe jest ślisko, ale utrzymuję kierunek i próbuję wyprzedzać. Jednak znowu jest zbyt wąsko i zostaję przyblokowany.

Przez Zwardoń robimy transfer w kierunku wyższych partii gór. Etap został trochę zmieniony (słowo skrócony jest nie na miejscu) i na Wielką Raczę wjeżdżamy żółtym szlakiem - pamiętam go dobrze z przed 3 lat. Deszcz jak padał tak dalej pada, ale na podjeździe jest ciepło. Okulary parują, więc je zdejmuję. Jest twardo, trochę kamieni, ale da się jechać, a noga kręci. Więc systematycznie zyskuję pozycje. Na szczy wjeżdżamy w około 40-50 minut uzyskując na prawdę dobrą pozycję. Na szczycie robi się zimno, ale zjeżdżać trzeba. Wpierw singlem, poprzecinanym korzeniami, gdzie z prawej ciągnie się spora przepaść (na szczęście zarośnieta). Technika wyćwiczona w Rychlebach wyraźnie się tutaj przydaje. Kolejne zjazdy sprawiają trochę więcej trudności, bo okulary są zbyt brudne, aby w nich jechać, a bez nich co chwilę coś wpada do oczu.

Kawałek dalej zaczyna się podjazd pod Magurę/Kikulę. Niestety zalegają tutaj olbrzymie ilości błota i rower nie daje rady - koła się blokują. Tempo wyraźnie siada, ciągnięcie roweru kosztuje bardzo dużo sił. Ciężko jest nawet na płaskich odcinkach, bo maszyna nie chce jechać. Udaje się to jakoś pokonać i do mety już powinno być łatwiej.

Organizator jednak nie pozwala by człowiek poczuł się znudzony i serwuje nam wiele obłoconych ścieżek wokół Istebnej. Psycha znowu trochę siada, bo właściwie nie wiadomo ile będzie trzeba tak jeździć. A robi się już zimno i sił co raz mniej. W końcu poznaję ostatnie metry przed metą (słynne korzonki - nie do zjechania) i kończę etap po 6 godzinach i 46 minutach. Pozycja znowu lepsza - 220. A w generalce awans na 219 (pewno przez kolejną dużą ilość DNF-ów).

Gdyby nie wynik to byłbym całkowicie załamany taką pogodą, jazdą w fatalnych warunkach i małą ilości frajdy. Przy życiu utrzymuje bliskość końca wyścigu i plotki o skróconym czwartym etapie.


89.93 km 60.00 km teren
06:57 h 12.94 km/h
Max:59.94 km/h
HR://%
Temp:15.0, w górę:2500 m

MTB Trophy - II

Piątek, 31 maja 2013 · dodano: 05.06.2013 | Komentarze 6

Drugi dzień zaczyna się wczesną pobudką około godziny szóstej i szybkim spojrzeniem za okno. Nie ma tragedii, ale w nocy znowu padało, więc trasy nie miały żadnych szans przeschnąć. Widać jednak, że się przejaśnia i będzie trochę cieplej niż pierwszego dnia.

Po zjedzeniu obfitego śniadania (naleśniki rulez!) dojeżdżamy z Klosiem na start. Wszystkie etapy (poza pierwszym) zaczynają się o godzinie 9, więc dość wcześnie w porównaniu do tradycyjnych maratonów. Tego dnia do przejechania jest konkretny dystans, dlatego początkowe asfalty spotykają się z miłą reakcją z mojej strony. Płasko jest właściwie tylko przez chwilę, bo zaraz wjeżdżamy w bardzo górzystą część Istebnej, a właściwie do Koniakowa. Tam zaliczamy też zjazd, oczywiście już w konkretnym błocie. Kilka pozycji zyskuję, ale nie ma swobody zjazdu, bo tłok jest spory.

Przez Milówkę przejeżdżamy asfaltami, na których gadam z Czystą Mambą (tfu, Czarną Mambą). Ona jedzie trasą jak my, ale pierwszy podjazd sobie odpuściła i jej rower jeszcze nie widział błota tego dnia. Po dłuższej chwili, za bufetem zaczyna się długi podjazd na Rysiankę (1275 m. n.p.m.). Jedzie mi się dobrze, pomimo co raz większego błota. W najcięższych miejscach widzę, że ludzie mają olbrzymie problemy z zalepiającymi się kołami, ale moje Continental Mountain King radzą sobie dobrze. Rama też ma sporo miejsca na wyrzucanie błota, więc koła się nie blokują. Na tej wysokości robi się zimno, nawet przy mocnym kręceniu.

Po drodze zgadujemy się z Karelem, znajomym Jacka. Trochę zlatuje nam na pogaduchach. Fajnie spotkać kolejną osobę z bikestatsa :-)

Za Rysianką zaczyna się bardzo trudny singiel trawersujący górę z olbrzymią ilością korzeni - tutaj nikt nie jedzie. Chyba nawet w suchych warunkach ten fragment byłby nie do przejechania. Kawałek dalej droga odbija w dół, ale bardzo stromo i przez fragment na którym zalega mnóstwo gałęzi oraz kamieni. Na rower wsiadam po chwili, gdzie wydaje się łatwiej. Niestety tak nie jest i po przejechaniu kilkuset metrów nie utrzymuję kierownicy na większym głazie i lecę przez kierownicę. Ląduje z 2-3 metry niżej, na stoku. Szybka analiza, czy wszystko na miejscu i na szczęście nic sobie nie zrobiłem, boli mnie tylko prawe udo, prawie w tym samym miejscu co w maju. Inni zawodnicy rzucają hasło, aby nie szaleć, bo to dopiero drugi dzień :-) Schodzę więc kolejny fragment prowadząc rower, ale po chwili znowu jadę, bo robi się trochę łatwiej. Zauważam, że podczas upadku zgubiłem bidon. Drugi na szczęście jeszcze nie jest pusty, więc to nie jest duży problem.

Końcówka etapu to jeszcze jeden podjazd, ale już nie tak poważny. Jedynie co mnie trochę ogranicza to boląca noga. Mijam po drodze Ewę Rebane, która urwała pedał. Naturalnie Crank Brothers - one kompletnie nie nadają się na takie ciężkie trasy. Na metę dojeżdżam po 7 godzinach, czyli sporo dłużej niż poprzedniego dnia, ale pozycja minimalnie lepsza.

Wieczorem stawiam sobie za zadanie, aby na tym wyścigu powalczyć o pierwszą połowę stawki. Czuję, że się rozkręcam i podobnie jak na Sudety Challenge dwa ostatnie etapy pojadę mocniej. Przeciwnicy powinni już być trochę zmęczeni, więc szansa na to jest spora :-)

Chwilę po starcie © Autor nieznany


Na trasie © Bartek Sufin



69.95 km 55.00 km teren
05:02 h 13.90 km/h
Max:59.36 km/h
HR:144/169 77/ 91%
Temp:15.0, w górę:2250 m

MTB Trophy - I

Czwartek, 30 maja 2013 · dodano: 04.06.2013 | Komentarze 6

Na MTB Trophy dojeżdżam wraz z Mariuszem. Dla nas obu jest to drugi start na tej etapówce, ale przyjeżdżamy z innymi celami. Klosiu, by walczyć o dobrą pozycję, ja raczej by przetrwać i ukończyć. Pamiętam jak było ciężko 3 lata temu, więc nie chcę się oszukiwać, że mam szansę na dobrą lokatę. Również prognozy pogody mówią, że będzie ciężko.

Pierwszy etap ma być właściwie rozgrzewką. Jednak trudno tak nazwać prawie 70 km po górach z przewyższeniem ponad 2200 metrów. Dlatego obieram prosty plan - jechać mocno, ale uniknąć problemów ze sprzętem i kryzysów. Nawet jak pojadę za słabo będą jeszcze 3 dni, aby się wykazać.

Etap zaczynamy o godzinie 10 w sporej grupie około 440 osób. Ciekawe doświadczenie, ponieważ taki tłok pamiętam z górskich dystansów mega. Na giga lub na zeszłorocznym Sudety Challenge, startuje mniej więcej połowa z tej grupy. Dlatego od początku jest gęsto, nie można mówić o tłoku, ale praktycznie nie ma takich momentów, aby ktoś nie był z tyłu lub przodu.

Na początek do zaliczenia jest Wielki Stożek - początkowo asfaltem, później szutrami, a pod koniec w błocie. Po drodze mija mnie między innymi Wojtek Wiktor. Na zjazdach niespodziewanie sporo osób mnie blokuje, widać, że większość osób jedzie asekuracyjnie, aby nie zakończyć etapówki po godzinie jazdy (jest to w pełni zrozumiałe).

Na pierwszym bufecie zupełny tłok. Udaje się coś zjeść i uzupełnić bidony, by dalej ruszyć trawersując Wielką Czantorię. Tego odcinka nie pamiętam zbyt dobrze, ale ostatecznie dostajemy się do Czech, gdzie częściowo stromymi asfaltami dojeżdżamy w błotniste pasmo gór, przez które przejeżdżamy bardzo mokrymi singlami. Nie łapie mnie tam może kryzys, ale psychicznie jedzie mi się kiepsko, bo wokół gęsta mgła. Taka pogoda źle na mnie wpływa. Z ciekawszych miejsc pamiętam graniczny szlak szerokości metra ograniczony z obu stron płotami (jeden polski, drugi czeski) :-)

Za trzecim bufetem podjeżdżamy na Wielki Stożek od drugiej strony. Za nim zostaje już tylko kilka kilometrów asfaltów, ale nie mam zbytnio z czego jechać. Niby zmęczony bardzo nie jestem, ale zupełnie nie czuć mocy. Tracę więc jeszcze kilka pozycji i w końcu dojeżdżam do mety jako 250-ty. Myślę sobie, że całkiem przyzwoicie. Do Mariusza tracę trochę ponad 30 minut, więc nie jest to przepaść.

Na mecie szybko robi się zimno, ale trzeba swoje odczekać przy myjce. Wieczorem nie ma już sił na nic oprócz wielkiej kolacji w szkole. Czy następnego dnia pogoda będzie łaskawsza?

Przed startem jeszcze zadowolony i czysty © Bartek Sufin


Rower było gdzie ubrudzić © Bartek Sufin


Zmartwiony Grzegorz Golonko, czy przestanie wreszcie padać? © Bartek Sufin


Szukam siebie w okolicach 30 open, wtf? © Bartek Sufin



80.19 km 78.00 km teren
05:50 h 13.75 km/h
Max:52.97 km/h
HR:146/167 78/ 90%
Temp:23.0, w górę:2590 m

MTB Marathon Złoty Stok

Niedziela, 19 maja 2013 · dodano: 20.05.2013 | Komentarze 9

Po sobotniej rozgrzewce przyszedł czas na pierwszy konkret sezonu, czyli górskie giga w Złotym Stoku u Grzegorza Golonki. Frekwencja teamowa dopisała, ale i tak się dziwię, że mniej więcej drugie tyle osób zrezygnowało z górskiego ścigania, w miejscowości położonej tak blisko jak się tylko da (wszystkie pozostałe górskie maratony są dalej od nas). Ale przynajmniej nazbieraliśmy trochę punktów u Kaczmarka i nadal walczymy w generalce o dobrą pozycję.

Z Kozielna do ZS dojeżdżamy autem, rozpakowujemy się, robimy krótką rozgrzewkę, by po chwili przywitać się z resztą znajomych (Biniu, Marcin i Jacek). Wszyscy jadą giga - jest fajnie :) Wcześniej pojawia się także Duda, który jedzie mega, podobnie jak Maciej. Udaje mi się także zamienić kilka słów z Tomkiem i jego _mocniejszym_ kolegą Glonem.

Do III sektora wchodzę samotnie (reszta ląduje w II), by spotkać w nim Adama, z którym jechałem większość dystansu w Murowanej Goślinie. Chwilę gadamy, okazuje się, że wkrótce spotkamy się na MTB Trophy, a Adam jeszcze wspomina, jak fajnie było na Transcarpatii. Rozmowę przerywa odliczanie i start :)

Jak to zwykle bywa na początku tracę sporo pozycji, ale mi się nigdzie nie śpieszy, szczególnie na pierwszym, długim podjeździe. Jedzie mi się na nim dobrze, kilka pozycji też zyskuję, ale zauważam swoje dobre samopoczucie. Pilnuję pulsu. Po około 7 kilometrach jest mały zjazd na którym mijam Marcina i Binia - łatają oponę. Spory pech, by już na pierwszym zjeździe mieć kłopoty.

Na szczyt wjeżdżam spokojnie, by trochę uspokoić tętno przed stromą ścianką. Nie ma to tamto, zaprę się i zjadę, mówię sobie. Słowa zamieniam w czyn i ładnie pomykam w dół, także na dwóch półkach kamiennych. Ale po chwili słyszę żeński głos "Szyyyybciej!". Co proszę? Puszczam lekko klamki i końcówkę zjazdu przejeżdżam jeszcze lepiej :-) Po chwili dogania mnie owa niewiasta, którą okazuje się Ewa Karchniwy z teamu SCS Osoz. Uprzejmie przeprasza, że na mnie nakrzyczała ;-)

Wjeżdżam na pętlę giga, która początkowo strasznie mi się dłuży. Pierwsze dwa podjazdy to szutrowe ścieżki niczym w okolicy Międzygórza. Trzeci i czwarty są znacznie trudniejsze - trzeba się wysilić, by wjechać po stromych leśnych ścieżkach. Ale za nimi czekają też ciekawsze zjazdy. Pomimo zjedzenia 2 żeli czuję, że słabnę i dopada mnie lekki kryzys. W ten sposób w wolniejszym tempie zaliczam dwa ostatnie podjazdy pętli giga (jeden bardzo ciężki, wewnątrz stromego wąwozu).

Po połączeniu się z trasą mega i rozpoznaniu znanych mi fragmentów, odżywam. Zjazd do Orłowca idzie mi bardzo dobrze, tylko w jednym miejscu nie wiem jak przejechać (przez strumień) i schodzę z roweru. Ręce bolą, ale dojeżdżam na dół i regeneruję się na bufecie. Rozpoczynam asfaltowy i później szutrowy podjazd, gdzie jedzie mi się już bardzo dobrze i zyskuję kilka pozycji. Na zjeździe bez szaleństw, bo łatwo wylecieć na takiej nawierzchni.

Podjazd na Borówkową zaczyna się wyżej niż zwykle (nie było zjazdu do Lutyni). Trochę to podbudowuje człowieka i jadę mocniej :) Tutaj już znacznie więcej spacerujących ludzi, więc trzeba uważać i czasami poczekać na przepuszczenie. Udaje się wjechać z jedną podpórką, uspokoić tętno i rozpocząć chyba najcięższy zjazd maratonu. Znowu postanawiam jechać bez oporu, na maksimum. Dzięki temu przejeżdżam cały zjazd w siodle, pierwszy raz w życiu :) (a chyba było już kilkanaście prób) Ręce odpadają, ale co tam, radość jest. Z resztą już tylko jeden podjazd od mety.

Na bufecie piję trochę wody (na słodkie napoje już nie mogę patrzeć) i ruszam. Okazuje się, że w prawej czwórce łapie mnie konkretny skurcz - wszystko przez ugięcie tej nogi podczas zjazdu. Trochę z tym walczę, ale praktycznie nie mogę jechać, więc prowadzę najszybciej jak mogę. Kilka pozycji tracę, ale nie jest źle bo sporo osób tutaj idzie. W końcu udaje się dojechać (dojść) na szczyt i rozpocząć zjazd poznany poprzedniego dnia. Po kilku dłuższych minutach mijam metę, co tu mówić, zadowolony :-)

Czas: 05:40:30.9

Do Klosia tracę prawie godzinę - szok!
Do JP - 38 minut, w normie ;-)
Do Jacka - 16 minut, nie ma takiej przepaści jak w zeszłym sezonie.
Przed Marcinem - 25 minut, gdyby nie naprawa pewno by to inaczej wyglądało.
Przed Maciejem - 38 minut.

Fajny maraton, super pogoda i niezły występ. Dystans prawie dwa razy dłuższy w porównaniu do zeszłego roku, a średnia prędkość tylko około 0,5 km/h niższa. Jest dobrze i może jakoś przeżyję te 4 ciężkie etapy wokół Istebnej.

Na trasie © Bartek Sufin


Na trasie © Bikelife



115.00 km 110.00 km teren
05:04 h 22.70 km/h
Max:56.61 km/h
HR:148/165 80/ 89%
Temp:, w górę:920 m

Murowana Goślina - MTB Marathon

Środa, 1 maja 2013 · dodano: 08.05.2013 | Komentarze 7

Krótko po maratonie w Olejnicy (2 dni przerwy) przyszedł czas na ciężki wyścig u Grzegorza Golonki - Murowana Goślina. Mimo to wybrałem koronny dystans, nie chciałem iść na łatwiznę jak w zeszłym roku :-)

Przed startem spotykam wszystkich znajomych z teamu, robię krótką rozgrzewkę z Jarkiem i gadamy chwilę z Adamuso. Czas się kończy, więc wchodzimy do sektorów. Po chwili startujemy w tempie godnym gigowców - spokojnie, aż do pierwszego wjazdu w teren. Tam zaczynam odczuwać, że bardzo brakuje świeżości. Szybko znajduję swoje miejsce w tyle stawki i praktycznie samotnie przejeżdżam cały odcinek nad Wartą. Po drodze mijam Ewelinę Ortyl, która wycofuje się z wyścigu (jak się później okazało wystająca gałąź zdjęła ją z roweru). Łączę też siły z Dudą, który jedzie całkiem fajnym tempem.

Przed dojazdem do Murowanej zaczynają nas wyprzedzać czołowe pociągi z dystansu mega. Widać, że jadą bardzo mocno, różnica prędkości pomiędzy nami zauważalna :-)

Po wjechaniu do Zielonki zaczyna mi się jechać lepiej. Na poboczu mijamy Klosia, który łapie laczka. W którymś momencie Duda zostaje z tyłu, a mnie dogania Mariusz już po naprawie. Widzę, jak dzielnie walczy z megowcami, a miejscami wręcz robi z nimi co chce (np. na brukowanym odcinku) :-)

Po kilku spokojniejszych momentach dojeżdżam do Dziewiczej, gdzie czuję się już na prawdę dobrze. Nie mogę w to uwierzyć, ale zawodnicy z mega jadą wolniej ode mnie (a to przecież na pewno ktoś wysoko z klasyfikacji). Na killera wjeżdżam do połowy, potem z buta i na górze w ostatniej chwili zauważam Joasię :-)

Na bufecie za Dziewiczą doganiam Dawida. Jedziemy przez jakiś czas w 6-osobowej grupie, ale przy rozjeździe mega-giga zostaje nas trzech. Dawid daje zmiany, trzeci gość wyraźnie ma już dość i tylko się tłumaczy, że nas nie poprowadzi. Mi zostaje najwięcej sił, więc staram się mocno pracować.

W pewnym momencie głupio gubimy trasę. Jedna strzałka została skręcona w lewo i nabieramy się na ten żart. Teraz się sobie dziwię, bo przecież Golonko zawsze daje 3-4 strzałki podczas zakrętu. Na szczęście po chwili znajduje się ktoś z GPS-em i odnajdujemy trasę. Zbiera się nas z 5-6 osób, w tym Ania Świrkowicz, ale przy pierwszej górce zostaję sam z kolarzem z teamu Rossman. I w takiej 2-osobowej grupce mijamy długie trasy pętli giga.

Na około 20 km przed metą doganiamy Wojtka Kozłowskiego z Sudety MTB Challenge i tempo trochę rośnie. Ciągle zachowuję siły, a noga się wyraźnie rozkręciła po początkowym zamuleniu. Ostatecznie do mety dojeżdżamy po 302 minutach.

Końcówka maratonu w Murowanej Goślinie © Marc


Czas: 05:02:52
Open 79/102 - 77% stawki
M2 27/30
Współczynnik do najlepszego 0.76.

Z wyniku jestem dość zadowolony. Gdyby nie zamulanie na pierwszym odcinku nadwarciańskim to wynik byłby lepszy, może by się udało złapać jakiś dobry pociąg.

Wśród znajomych wypadłem podobnie jak się spodziewałem: poza zasięgiem są JP (co za wynik, szacun!), Jarek, Klosiu, a także Marcin. Dave był blisko, więc w dalszej części sezonu może być ciężko dojeżdżać przed nim. Podobnie z Dudą - na krótkich maratonach mogę nie wyrabiać sobie takiej przewagi.

Grupowa śłit-focia na mecie © Marc



67.66 km 65.00 km teren
03:05 h 21.94 km/h
Max:41.69 km/h
HR:154/167 83/ 90%
Temp:12.0, w górę:650 m

Kaczmarek Electric MTB - Olejnica

Poniedziałek, 29 kwietnia 2013 · dodano: 29.04.2013 | Komentarze 10

Po tygodniu odpoczynku po Dolsku przyszedł czas na rozpoczęcie cyklu Kaczmarek Electric, który dość porządnie reprezentował się w zeszłym roku. Nikt nie narzekał na nudę na trasach, a i organizacja była (prawie) wzorowa. Pierwsza edycja tegorocznego cyklu to Olejnica.

Na miejsce dojeżdżamy w czwórkę z Mariuszem, Maksem i Zbychem. Jesteśmy dość późno, ale formalności załatwiamy błyskawicznie. Dzięki dobrej organizacji, Josip który przyjechał po nas dobre 30 minut, też daje radę zdążyć.

Na rozgrzewkę zostaje mi jakieś 5 minut, więc robię krótkie przetarcie na asfalcie i ustawiam się w sektor, gdzie jest już Zbyszek, a po chwili pojawia się Marcin, a także lekko zestresowany Josip. Ruszamy 2 minuty po I sektorze. Od początku jest dość mocno, ale utrzymuję tempo grupy. Jest to o wiele łatwiejsze, kiedy nie ma przeszkadzających spowalniaczy, gdy znajdą się przypadkowe osoby na starcie. Marcin wchodzi na koło Josipowi i zaczynają mi odjeżdżać. Znam ich możliwości i nie łapię ich, to nie moje tempo. Ja jadę swoje... szukając ludzi na rowerach 29-calowych. Przed długą piaszczystą drogą dogania mnie mała grupka, gdzie są właśnie goście na dużych kołach i chowam się za nimi. Daję też zmianę. Współpraca ładnie się układa, łykamy kilka osób. Nasz peletonik rozpada się na trudniejszym terenie.
Zbliżamy się do sporej górki. Z tyłu słyszę, że to najwyższy punkt trasy i jest tam podjazd 18%. Super, myślę sobie, będzie okazja sprawdzić czy przy takich warunkach przełożenie 26-34 wystarcza. Okazuje się, że jest idealnie. Przyczepności w oponach wielkiej nie mam, ale i tak udaje się podjechać.
Kawałek dalej wjeżdżamy na singiel nad jeziorem, dość długi, ale bardzo prosty. Są tylko 2 trudniejsze miejsca i na drugim muszę się podeprzeć. Potem już kilka łatwiejszych odcinków i rozjazd mini-mega. Około 3/4 osób wraca do mety, ja oczywiście jadę na drugą pętlę. Po chwili tworzymy małą grupę 3-osobową i doganiamy kolejną trójkę. Gdy już się wydaje, że będzie czas na chwilowe uspokojenie tętna wyskakuje przed nas wysoki gość na 29-ce z teamu Baltic Home. Wzrost klienta to jakieś 195 cm, wyższy rower i jadąc za nim tętno mi spada o 15-20 bpm, tak mogę jechać :) Napieramy dość mocno, mijamy znowu kolejnych zawodników. Nie mam wyrzutów sumienia i także wychodzę na zmianę ;-) Nie wiem czy on ma jakiś z tego zysk, ale tak sobie razem pracujemy. W pewnym momencie zauważam, że jadąc za nim mam świetną widoczność... pod jego ręką :P Rewelacja, nie dosyć, że nie czuję prawie oporów powietrza, to jeszcze widzę, czy przed nami są jakieś dziury.
Na bardziej stromych odcinkach dryblas mi ucieka, ale zaraz go dochodzę. W końcu doganiamy Marcina, który ma lekki kryzys. Chwilę jedzie z nami, ale w końcu zostaje. Do nas przyczepia się pijawka, gość z Bike Akademy. Namawiamy go na wyjście na czoło i faktycznie daje zmianę, ale bardzo krótką.
Na singlu nad jeziorem znowu mam małą podpórkę i tracę kontakt z Baltic Home. Muszę nadgonić przed rozjazdem i ostatnie 5 km pokonujemy razem. Wypijam ostatnie łyki z bidonów, blokuję amora i wjeżdżamy na końcowy asfalt. Początkowo jadę na czole, ale reszta nie wytrzymuje napięcia i dzięki temu zajmuję fajną trzecią pozycję. Ostatni zakręt w lewo, znajduję trochę miejsca po wewnętrznej i po wyjściu na prostą staję na pedały... pozostała dwójka zupełnie odpuszcza i wygrywam finisz z grupki. Co za radość ;-)

Czas: 2:55:00
Open 96/170 - 56% stawki
M2 25/31
Współczynnik do najlepszego (nie-elita) 0.82.
576 punktów do generalki. W zeszłym roku najlepszy wynik to było 545, więc widać, że coś się dzieje :)

Znajomi teamowi i nie tylko:

Mariusz 2:41 (tylko 14 minut straty, chyba miałem dzień)
Rodman 2:45 (mocny, as always)
Josip 2:47 (rozkręcił się)
Jakub 2:54 (bliziutko)
ja 2:55
Janusz 2:56 (bliżej mnie niż w Dolsku)
JP 2:56
Drogbas 2:56 (obaj trochę stracili przy zerwanym łańcuchu, ale pierwsze zwycięstwo nad nimi cieszy ;))
Marcin 2:57 (gdyby nie kryzys, to raczej bym go nie wyprzedził)
Maks 3:15 (przygody na trasie)
Zbychu 3:30 (dopiero zaczyna sezon)

Z wyniku jestem bardzo zadowolony. Nie sądziłem, że już na początku sezonu będzie forma, a jednak jest dobrze. Mogę dość długo jechać na wysokim tętnie, odporność na zakwaszanie mam niezłą. Trochę trzeba poćwiczyć nad techniką, bo za dużo tracę na piaskach i zakrętach.

Start © ...


Na trasie © ...



73.05 km 60.00 km teren
03:06 h 23.56 km/h
Max:51.94 km/h
HR:156/173 84/ 93%
Temp:14.0, w górę:640 m

Dolsk - Gogol MTB

Poniedziałek, 22 kwietnia 2013 · dodano: 22.04.2013 | Komentarze 1

W tym roku Dolsk u Gogola wypadł jako pierwszy maraton sezonu. Mi to całkiem odpowiada, bo jest to jeden z łatwiejszym wyścigów jakie znam.

Na miejsce dojeżdżam z dwoma Krzychami i Josipem. Stresa przedstartowego nie łapiemy, więc na spokojnie dopełniamy formalności i siadamy jeszcze przy kawie. Spotykamy mnóstwo znajomych ludzi i zaczynamy się cieszyć na rozpoczynający się sezon :-)

W końcu udaje się nam ogarnąć i przygotować do startu. Krótka rozgrzewka, ustawienie w sektorach, runda honorowa (nie tak straszna jak się obawiałem) i w końcu wystrzał z armaty. Ruszam ostro, by śledzić co się dzieje na przodzie wyścigu (po 500 metrach z peletonu poszła już ucieczka). Jadę mocno, raczej zbyt, w okolicach 90% tętna. Zapewnia mi to sporą frajdę, ponieważ przez dłuższy moment jestem liderem team-u :-) W końcu wyprzedza mnie Klosiu witając hasłem "Marc, co Ty tu robisz" ;-) Później Krzychu, JP i Josip, więc stawka ustawia się zgodnie z przewidywaniami. Zwalniam, aby ustabilizować tętno i tracę też pozycję na rzecz Janusza (poznanego na Sudety MTB Challenge, fajnie było się znowu spotkać).

Na otwartych odcinkach dość ciężko się jedzie, bo walka z wiatrem nie jest moją mocną stroną. Nadrabiam na podjazdach i technicznych odcinkach. W końcu wsiadam na koło jednego gościowi na kołach 29 i pracuję z nim przez 30-40 km. Nie przeszkadza mi to zupełnie, że jakieś 40% stawki jeździ na większych rowerach. Dzięki temu mogę się dobrze chować przed wiatrem :-)

Około połowy trasy ponownie jest odcinek mini-XC, czuję się na nim dobrze. Jest też mijanka, ale nikogo znajomego nie udaje mi się dostrzec. Po przejechaniu głównej szosy w Dolsku łapie mnie mały kryzys, więc staram się więcej pić i dokończyć żela. Tracę niewiele i znowu chowam się za 29-ką. Czuję, że nogi już mocno dostały, skurcze są blisko, ale przy ostrożnej jeździe powinno być dobrze.

W końcu urywam się kompanowi na dużych kołach i samotnie, przez pola, pod wiatr, zbliżam się do mety. Siły jeszcze mam, więc zyskuję kilka pozycji na ostatnim szutrowym podjeździe. Na metę wjeżdżam samotnie.

Czas: 3:01:21
Open 84/153 - 54% stawki
M2 27/37
0.77.

Klosiu - 2.42
JP - 2.48
Krzychu - 2.48
Josip - 2.53
Jakub - 2.59
Marc - 3.01
Duda - 3.09
Dave - 3.15
Maks - 3.16

Z występu jestem zadowolony, bo jednak się okazało, że maraton nie był taki prosty, jak podejrzewałem. Organizator trochę zmodyfikował trasę znajdując kilka trudniejszych odcinków.
Straty czasowe podobne do zeszłego roku, ale widać, że cała stawka się poprawia (Klosiu zajął wysoką pozycję 30 open).
Na mecie pogadałem chwilę z Jakubem, który był przede mną raptem 2 minuty, ale chyba nie było już sił, by to nadrobić.


70.30 km 69.00 km teren
03:38 h 19.35 km/h
Max:50.00 km/h
HR:155/160 83/ 86%
Temp:14.0, w górę:620 m

Kaczmarek Electric MTB - Wolsztyn

Niedziela, 30 września 2012 · dodano: 30.09.2012 | Komentarze 5

Do Wolsztyna jedziemy w 3M - Maks, Mariusz, Marc.

Na miejsce dojeżdżamy dość wcześnie i robimy porządną rozgrzewkę - 10 km. Wyścig zaczynamy standardowo o 11, przejeżdżamy kilka kilometrów i stajemy w korku przy mostku. Po minucie udaje się go przejść, ale nie obyło się bez problemów, bo wpychający się cwaniacy powodowali sczepianie się rowerów.

Kolejne kilometry mijają w towarzystwie Mariusza, który został przyblokowany przy starcie. Odskakuje mi dopiero po pewnym czasie, gdy zabiera się za wyprzedzanie. Mi jedzie się dobrze, ale nie jadę na maksa, bo nie wiem jak zareaguje po małej ilości jazd w ostatnim czasie.

Nagle dochodzi mnie Rodman - kompletnie o nim zapomniałem, że miał startować. Proponuję, aby dał się rypnąć na nowej maszynie, ale jakoś planu nie realizujemy. Na fajnym singlu jedziemy razem, ale kiedy się wypłaszcza Przemo włącza turbo wyćwiczone na szosie i zostaję z tyłu kontynuując nierówną walkę z miniowcami, których jest na prawdę sporo. Bez większych przygód dojeżdżam do końca pętli, łykam żela i samotnie wjeżdżam na drugie kółko.

Wyczekuję momentu dogonienia Zbycha. Standardowo doganiam go po kilku kilometrach drugiej pętli, gdy jedzie sobie ze swoją ulubioną kadencją (na oko 40). Chwilę rozmawiamy o ewentualnym spotkaniu Maksa (nie - nie widziałem go) i wspinamy się na jedną z wielu stromych górek, ja końcówkę z buta. Zyskuję dobre kilka metrów, ale nagłe słyszę z tyłu zaskakujące "ja wjechałem". No dobra... szkoda, że moje chodzenie było szybsze. Systematycznie powiększam przewagę nad Zbychem. Rozkręcam się na dobre (jak nie teraz, to kiedy?) i mijam kolejnego gościa. Po dłuższym czasie (spędzonym m. in. na fajnym singletracku nad jeziorem) zaczynam doganiać grupkę czterech kolarzy. Biorę trzech z nich na podjeździe, czwarty się urywa. W końcu jego także biorę, ale kontruje na stromym podejściu i jestem za nim. Ostatecznie biorę go na kolejnym podjeździe i gubię go po kilku minutach. Ta walka jednak mnie mocno wymęczyła. Końcówkę jadę już trochę słabiej, tracę jedną pozycję, ale jeszcze wykrzesuję z siebie ostatnie siły na finiszu i przyspieszam. To przecież ostatni maraton w tym sezonie :-)

Meta (sezonu?) © Marc


Oficjalny czas: 3:28:56
Jacek 3:12 (brawo, brawo)
Rodman & Mariusz 3:14 (współpraca i walka na finiszu)
Zbychu 3:36 (trochę większa przewaga niż w Nowej Soli)

Z wyniku jestem zadowolony. Nie miałem większego kryzysu, zdobyłem najwięcej punktów z całego cyklu Kaczmarka i miałem sporą frajdę z jazdy. Będzie mi tego brakować :-) Jakby nie patrzeć Kaczmarek potrafi wycisnąć wszystkie trudności z danej okolicy i człowiek przyjeżdża zmęczony po jego maratonach. Tanio i blisko. Kto wie, czy w przyszłym roku znowu tutaj się nie pojawię.