Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Marc z miasteczka Poznań. Mam przejechane 42372.65 kilometrów w tym 12561.57 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 21.07 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Marc.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

MEGA

Dystans całkowity:2140.50 km (w terenie 1795.59 km; 83.89%)
Czas w ruchu:123:10
Średnia prędkość:17.38 km/h
Maksymalna prędkość:69.57 km/h
Suma podjazdów:34240 m
Maks. tętno maksymalne:177 (95 %)
Maks. tętno średnie:160 (86 %)
Liczba aktywności:34
Średnio na aktywność:62.96 km i 3h 37m
Więcej statystyk
143.33 km 0.00 km teren
05:32 h 25.90 km/h
Max:59.00 km/h
HR:149/169 80/ 91%
Temp:10.0, w górę:2250 m

Maraton Liczyrzepa

Sobota, 8 września 2012 · dodano: 10.09.2012 | Komentarze 6

Przyszedł czas na kolejny eksperyment w tym roku - szosowy maraton i to po górach :-)

Do mojego auta wbijamy się w trzy osoby (Jacek, Mariusz i ja). Z szosówkami na dachu wyglądamy trochę jak serwisowe auto z Tour de France :-) Górale na dachu jednak nie prezentują się tak atrakcyjnie ;-)
W szkole Ściegnach jest już Przemo. Szybkie zakwaterowanie i wczesne spanie, bo starty są bardzo poranne (gigowcy o 7, megowcy o 9 i 10).

Mariusz i Przemo budzą mnie wcześnie, gdy się szykują, ale udaje się jeszcze zasnąć i wstać dopiero po 7. Rzut oka za okno - masakra. Zimno, mokro, kałuże na drogach i spora mgła. Wyciągam cieplejsze ciuszki i ruszamy z Jackiem na rowerach w stronę startu. Do przejechania mamy 10 km, ale zostaje mi 30 minut do startu, więc łapię lekki stresik. Na szczęście formalności załatwiamy bardzo szybko (nie ma kolejki, bo przecież ludzie startują o różnych porach), Jacek pomaga mi założyć numerek na koszulkę i ustawiam się na starcie. W mojej grupie widzę kilku mocnych kolarzy, ale niewiele to zmienia, bo na podjazdach i tak wszystko się rozciągnie.

Ruszamy o 9.10, na początku wszyscy spokojnie, ale pierwsze podjazdy ustawiają stawkę. Jadę koło 6-7 pozycji w mojej grupie, głównie przez brak lekkich przełożeń na pierwszych, bardzo stromych podjazdach pod Zachełmie. Jeden gość z M5 prezentuje podobno tempo do mojego, więc staram się go trzymać. Na pierwszych zjazdach jedzie bardzo asekuracyjnie, więc go wyprzedzam i zyskuję niewielką przewagę. Zjeżdżamy się na podjeździe do Karpacza - bardzo urokliwego odcinka, który biegł dobrą szosą cały czas przez las, przy zerowym ruchu aut. Zaczynamy wyprzedzać słabe osoby z poprzednich grup, jak również jesteśmy wyprzedzani przez mocarzy startujących za nami. Długie i mniej strome podjazdy idą dobrze, wchodzę na fajne obroty, utrzymuję stabilne tętno i po prostu fajnie mi się jedzie (pomimo padającego deszczu i dość niskiej temperatury). W końcu przejeżdżamy koło świątyni Wang i zaczyna się pierwszy dłuższy zjazd.

Umiejętności zaczerpnięte z MTB się przydają i zjeżdżam całkiem sprawnie. Kolarza z M5 zostawiam już za pierwszym zakrętem. Trochę tracę na dole, w okolicach stadionu, bo jest tam więcej aut. Przez Ściegny przejeżdżam szybko, bo jest tam znacznie mniejszy ruch i fajny asfalt. Dojeżdżam do Kowar i zatrzymuję się na bufecie, bo zgodnie z planem chcę uzupełnić bidony, gdy zdecydowałem się na jazdę bez plecaka. W czasie popasu wyprzedza mnie M5, ale odjeżdża na jakieś 20-30 sekund.

Zaczynamy podjazd pod Okraj, cały czas w górę, przez prawie godzinę (w moim tempie :-) ). Początek idzie bardzo fajnie, bo nachylenie nie przekracza 5%. Problemy pojawiają się na Drodze Głodu, gdzie momentami jest nawet 20%. Przełożenia nie są przystosowane do takiej jazdy, więc po prostu wciskam ile sił jadąc na stojąco. O dziwo idzie mi lepiej niż rywalowi - wyprzedzam go i na Przełęczy Kowarskiej jestem przed nim. Po chwili skręcamy w prawo w stronę kolejnej, jeszcze wyższej przełęczy - Okraj. Tutaj jest również fajnie, bo jakieś 7%, bez większych zmian. Wchodzę na właściwe obroty i ostatecznie gubię kolarza z M5. Dojeżdżam na górę bez większego problemu, przekraczam bramkę i... zawracam w dół. Dziwnie tak jakoś. Po chwili zaczyna mi się robić nieźle zimno. Dobrze, że za chwilę jestem niżej i temperatura podnosi się o kilka stopni.

Przełęcz Okraj © Marc


Wjeżdżam na pętlę w okolicy jeziora Bukówka. Jest to mój najsłabszy odcinek, jadę dość wolno, chwilę z gościem na rowerze trekingowym. Czuję lekkiego głoda, więc wcinam dużego batona Powerbara - ciężko wchodzi, ale wiem że jest niezbędny, abym wrócił do pełni formy. Po kilkunastu minutach odżywam, ale zaczyna się dość ciężki odcinek pod wiatr. Zyskuję na nim kilka pozycji (najwyraźniej inni mocniej cierpią) i w końcu z powrotem znajduję się na Przełęczy Kowarskiej. Jakoś nie zdawałem sobie sprawę, że na tym odcinku pokonałem kolejne 200 m w pionie - myślałem, że to tylko wiatr przeszkadza.

Przełęcz Kowarska © Marc


Bufet i kolejne uzupełnianie bidonów z uzupełnieniem kalorii drożdżowym ciastem. Wyprzedza mnie spora grupka, więc wsiadam na rower i na złamanie karku gonię ich. Zjeżdżamy do Kowar wyprzedzając auta - czyste szaleństwo. W pewnym momencie mam jakieś 55 km/h, ale i tak jakiś gość wyprzedza mnie ze sporą różnicą prędkości. Lekko wkurwiony zrzucam na najmniejszą z tyłu i lecę jeszcze szybciej :-)

Ostatecznie grupki nie udało się dogonić, więc na pętlę przez Rudawy wjeżdżam samotnie. Jedzie mi się całkiem nieźle, podjazd pod Gruszków robię w niezłym tempie. Na zjeździe jednak ostrożniej, bo sporo (oznaczonych) dziur. W Karpnikach dochodzi mnie 4-osobowa grupa z Mini. Na to czekałem :-) Wsiadam na koło i lecimy na płaskim nawet 37. Raz daję mocną zmianę, ale prawie po niej odpadam, więc już więcej się nie wychylam ;-) W końcu robi się 8-osobowa grupa, ale pracuje 3 najmocniejszych (reszta to mega i giga). Rozpadamy się na 3 grupki na 5 km przed metą, gdzie jest mała hopka, ale tempo zostaje podkręcone. Ja jestem w środkowej z jednym gościem, który kończy giga. Ledwo się trzyma na rowerze, ale daje zmiany i w końcu dojeżdżamy do upragnionej mety.

Czas 4:43, miejsce open 60/140 (w przybliżeniu), czyli wyjątkowo dobrze. Czyżby szosa to mój żywioł? :-) Nie, nie, MTB jest jednak znacznie fajniejsze. Szosowe maratony można zaliczać, byle nie za wiele.

Na mecie spotykam.... Klosia. Jak on to zrobił? Już ukończył giga? Więcej będzie zapewne na jego blogasku :-P

Po chwili przyjeżdżają Jacek i Rodman. Dzielimy się wrażeniami i ogólnie jest fajnie, gdyby nie kiepskie jedzenie. Przemo zajmuje trzecie miejsce w swojej kategorii. Gratki! Niestety organizator tego nie docenia i dekoracja jest tylko pierwszej osoby.


65.68 km 61.00 km teren
03:25 h 19.22 km/h
Max:41.31 km/h
HR:153/177 82/ 95%
Temp:20.0, w górę:720 m

Kaczmarek Electric MTB - Nowa Sól

Niedziela, 26 sierpnia 2012 · dodano: 28.08.2012 | Komentarze 8

Czas wznowić ściganie się na maratonach :-) Tym razem u Kaczmarka, nieznana nikomu trasa w Nowej Soli. Stawiło się nas tylko czterech Klosiu, Jacgol oraz Zbychu, który niestety musiał dojechać pociągiem, bo Maks dopiero w sobotę wieczorem napisał mi, że jednak nie jedzie i mam wolne miejsce w aucie :-(

Po przyjechaniu na miejsce okazuje się, że będzie sporo błota na trasie. Jakiś czas temu myślałem, że mogło by faktycznie go trochę być, bo raczej na tym bym zyskał niż stracił, porównując się do rywali. A opony miałem też raczej ciężkie (te same co przejechały Challenge), więc wszystko szło w dobrym kierunku :)

Krótka rozgrzewka, ustalanie wstępnej taktyki i wbijamy się do sektorów. Stoję koło Jacka, chwilę przed nami Zbychu, a w pierwszym Mariusz. Długie oczekiwanie na start, dziwnie wysokie tętno i w końcu ruszamy. Zawsze na startach zostaję z tyłu, ale u Kaczmarka ludzie nie robią aż takiego sprintu, więc zyskuję nawet pozycje. Zbycha łykam po kilkunastu sekundach ;) Sporo pozycji zyskuję przejeżdżając przez płytką kałużę, bo ludzie uciekli przed nią (przede mną?) na skarpę. Za chwilę zaczyna się przejazd wałem przeciwpowodziowym, na którym Jacek ma już dobre 30 pozycji nade mną. Ale się chłopak nawyprzedzał :-)

Następuje typowy przejazd pierwszej rundy w tym cyklu - przepychanie się z miniowcami, wieczny tłok, maruderzy na zjazdach i wieczne ścinanie zakrętów, bo ludzie chcą w każdym miejscu zyskać pozycję. Nie lubię tego. Na stromym podjeździe wkręca mi się w kasetę jakaś kłująca roślina i muszę zsiąść by ją wyciągnąć. Boli w paluchy, ale jakoś w końcu ją wyciągam. Tracę jakieś 30 pozycji, w tym także jedną na korzyść Zbycha. Czaił się za mną skubany :-)

Zabieram się za odrabianie strat, ale w tym tłoku idzie to wolno. Jest kilka technicznych zjazdów, ale nie można sobie poszaleć. Wjeżdżam w jedną głębszą kałużę i rower zaczyna dosłownie śpiewać, aż strach mocniej docisnąć, bo boję się że łańcuch zerwie. Jedzie mi się dość kiepsko i na tym odcinku raczej do Zbycha tracę, niż zyskuję. Biorę żela i po wjeździe do pagórzystego lasu rozkręcam się. Górki to jednak mój żywioł. Udaje się wyprzedzić kolegę teamowego i jadę dalej. Nie trwa to jednak długo, ponieważ Zbychu przeprowadza atak i jest znowu przede mną. Mam jednak nadal sporo sił, więc nie pozwalam mu daleko odjechać, cały czas mam go w zasięgu wzroku. Dojeżdżamy do końcówki pętli, robię ładny skok i skręcam na mega. Oprócz Zbycha.... nikt więcej się nie zabrał. No pięknie.

Lecimy, nie śpimy! © Marc


Jedziemy tak chwilę w pewnej odległości, ale nagle na jednym zakręcie Zbychu mnie puszcza. Chyba po prostu pomylił trasę, gdy się zagapił, ale wykorzystuję to i na technicznych zjeździe szybko mu uciekam. Później jadę długo sam, co jakiś czas oglądam się do tyłu, ale nie widzę nikogo. Również z przodu żadnych zawodników, poza jednym który naprawiał rower na poboczu. Wsuwam żela, ale jedzie mi się co raz słabiej. Na punkcie pomiaru mam 3 minuty przewagi nad Zbychem, ale wtedy tego nie wiem, więc zagryzam zęby i cisnę ile wlezie :-) Czuję, jak słabnę z każdym kilometrem. Na bufecie nie mają nic do jedzenia, więc kręcę dalej resztką sił. Końcówka pod dość silny wiatr, ale udaje się dojechać na metę.

Meta w Nowej Soli © Marc


Czas 3:23, pozycja bez elity 47/59.
2,5 minuty przed Zbychem.
Do Mariusza i Jacka strata prawie 30 minut.
Ogólnie to jestem zadowolony, bo trasa jednak była ciężka, a poszło mi dobrze jak na starty u Kaczmarka. Do tej pory tylko w Sulechowie zdobyłem więcej punktów.

W poniedziałek, zamiast rozjazdu, zrobiłem sobie bieganie. Za namową Mariusza spróbowałem pobić granicę 25 minut na 5 km i się udało o 3 sekundy. Dzięki Klosiu za motywację :-)


51.58 km 51.50 km teren
02:44 h 18.87 km/h
Max:43.06 km/h
HR:150/174 81/ 94%
Temp:25.0, w górę:530 m

Kaczmarek Electric MTB - Lubrza

Niedziela, 1 lipca 2012 · dodano: 03.07.2012 | Komentarze 4

Przyszedł czas na kolejny maraton u Kaczmarka. Tym razem trochę dalej od Poznania, ale za to w miejscu w którym mnie jeszcze nie było, czyli w okolicach Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego.

Na miejsce dojeżdżamy z Jackiem i Mariuszem. Dzień wcześniej znalazłem informację u organizatora, że właściwy start jest w Boryszynie, zerknąłem na mapę którędy najwygodniej dojechać i bez żadnych trudności przyjeżdżamy w okolicę startu. W Poznaniu spora ulewa, w Lubuskim pogoda ładna, ale trochę zbyt duszno.

Na maraton przyjechała duża część Goggle Teamu.
Goggle Team w Boryszynie © JoannaZygmunta


Ruszamy standardowo o 11. Robimy krótką pętlę wokół startu na której wyprzedza mnie Marcin. Nie czuję powera w nogach, oddycha mi się dość ciężko (pewno przez tą duchotę po nocnej burzy), więc nawet nie próbuję gonić. Dość długo go widzę przed sobą, ale po chwili mija mnie kolejny znajomy: Zbychu. Dyszy jak lokomotywa, widać, że daje z siebie sporo, ale różnica prędkości nie jest duża więc jadę za nim.
Tak mijają kilometry pierwszej pętli, którą cały czas jechaliśmy w sporym tłoku. Trasa mocno interwałowa, nie ma czasu na picie z bidonów. Dobrze, że mam camela, bo z niego łatwiej uzupełnić płyny. Na jednym mostku robi się spory korek. Tracę kilka pozycji do Zbycha, by za nim zgubić go zupełnie, bo wyraźnie przyspiesza na stromym podjeździe z plaży. Po dłuższej chwili dogania mniej Jacek. Okazuje się, że znowu zerwał łańcuch i praktycznie startował z ostatniej pozycji (awarię miał na tej początkowej pętli). Jedziemy więc razem, co mi sporo daje, bo motywuję się do utrzymania jego koła. Dojeżdżamy do przeprawy przez rzekę. Jacek daje radę ją przejechać, ja bez ryzyka po prostu przechodzę. Moczę nogi po kolana, ale w tej temperaturze to akurat przyjemne. Jacek odjeżdża i tak po kilku kilometrach kończy się pierwsza pętla (zaliczam jeszcze glebę przy próbie wyminięcia kałuży).

Na trasie maratonu w Lubrzy © Marc


Przejeżdżam w okolicy mety, zaczynam drugą metę i ponownie dogania mnie Jacek. WTF? Tym razem zgubił trasę. Faktycznie był tam jeden zakręt, który było można pomylić, pomimo wiszącej strzałki. Gdy nie ma dużo ludzi na trasie to trzeba po prostu uważać. Niestety my tego nie robimy i gubimy się. Tracimy sporo, bo jakieś 7 minut (na śladzie GPS wyraźnie widać tą stratę). Jacek już trochę traci motywację, ale jedzie mocno. Ja za nim, wyraźnie szybciej niż pierwszą pętle. Jedzie się trochę lepiej. W którymś momencie jednak już nie utrzymuję koła i wracam do swojego przymulania. Moja jazda z wysoką kadencją nie sprawdza się na tej trasie.

Na podjeździe przed bufetem widzę koszulkę Goggla. Znowu Jacek? Zbychu się wypalił? Po chwili dostrzegam szary kolor ramy i wiem, że to Krzychu. Tradycyjnie nie słyszy, gdy go zagaduję, bo słucha muzyki. Dopiero po zrównaniu się zaczynamy krótką rozmowę. Zbija mnie z tropu pytaniem o trzecią pętlę :-) Znowu jedzie mi się lepiej (co jest dzisiaj z tą motywacją?), a Maks ładnie trzyma moje koło. Doganiamy gościa na twentyninerze. Na płaskich i łatwych zjazdach lekko nam ucieka, na trudniejszych odcinkach, także na zakrętach, jedzie jak kompletna łajza. Ani trochę nie panuje nad swoją maszyną. Wyraźnie koła 29 nie są dla każdego. W końcu wyprzedzam gościa na sekcji piaszczysto-korzennej (tutaj moje młynkowanie pomaga :)) i samotnie dojeżdżam do mety, bo Maks nie dał rady utrzymać koła przy tym szarpnięciu.

Meta u Kaczmarka w Lubrzy © Marc


Czas 2:40, pozycja bez elity 56/63, M2 - wiadomo :-), ale awans na 9-te w generalce.
Maks 3 minuty za mną.
A przede mną:
- Winq (spotkany tylko na starcie) -> 23 minuty, za dużo
- Mariusz -> 20 minut, tutaj lepiej
- Marcin -> 11 minut, mocny jest w tym sezonie
- Zbychu -> 11 minut, gdyby nie zgubienie to może bym powalczył, chociaż szanse na to minimalne, bo to był jego dzień
- Jacek -> 7 minut, pomimo wielu przygód i tak sporo przede mną.

Po maratonie w Lubrzy © Marc


Maraton mi się podobał, na prawdę można było się zmęczyć i długo czuć ból w nogach. Szkoda, że nie udało się załapać na jedzenie i nie było gdzie umyć roweru.
W generalce nasz team obronił swoją pozycję, ale zostało 5 pkt. przed spadkiem na siódme :-)




49.43 km 49.00 km teren
04:39 h 10.63 km/h
Max:49.31 km/h
HR:152/176 82/ 95%
Temp:21.0, w górę:1900 m

MTB Marathon Karpacz - Mega

Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 26.06.2012 | Komentarze 9

W tą pamiętną sobotę przyszedł czas na maraton w Karpaczu, na którego hype trwał już od ponad miesiąca. Czując poprawę w swoich umiejętnościach zjazdowych w porównaniu do zeszłego roku spodziewałem się świetnej zabawy i ogromnej ilości adrenaliny.

Na stadion, gdzie miał się odbyć start, przyjeżdżamy ze szkoły w Ściegnach, w której mieliśmy tani i fajny nocleg. Na stadionie spotykam Dudę z dziewczyną, Janka oraz Dawida. Wraz z osobami nocującymi w szkole zbiera się spora grupa znajomych. Oglądamy start gigowców i ustawiamy się do sektora. Obok mnie Duda, z tyłu Zbychu.

Ruszamy inaczej niż w zeszłych latach, lekko główną ulicą w górę i zaraz w lewo. Po chwili znajdujemy się w terenie i zaczynamy pierwszy podjazd w kierunku Izbicy. Tasuję się chwilę ze Zbychem, który jedzie ze zdecydowanie niższą kadencją niż ja. Aż kolana mnie od tego bolą :-) Na szczycie spory tłok, więc spacerujemy dobre kilka minut. Podobnie ze zjazdem - nie można poszaleć. Zaliczam niegroźną glebę, gdy próbuję ściąć zakręt, ale przednie koło zatrzymuje się na korzeniu.

Koło 9-go kilometra zaczynamy najdłuższy podjazd na przełęcz Okraj, mocno sprawdzający wytrzymałość każdego z zawodników. Dodatkową trudnością okazują się duże ilości kostek brukowych, które wybijają z rytmu. Staram się trzymać jak najrówniejsze tempo, regularnie oddychać i nie patrzeć na wyprzedzających mnie zawodników. Tempo wyrównuje mi się do 155-160, czyli zgodnie z założeniami. W pewnym momencie podjazdu przejeżdżam przez mijankę, na której widać gigowców jadących w znacznie większym tempie niż moja grupa megowców. Za chwilę słyszę typowy pik punktu pomiaru czasu. Kilkadziesiąt kolejnych spalonych kalorii dalej jestem na szczycie (Przełęcz Okraj) i skręcam w lewo na najtrudniejszy zjazd maratonu.

Początek dość niewinny, zjeżdżam bez większych problemów, nawet wyprzedzam. Po chwili zaczyna się jednak spore nastromienie, sporo luźnych kamieni i płynąca woda. Część schodzę, część zjeżdżam. Tracę dłuższą chwilę gdy ratownik na quadzie chce podjechać na górę po rannego rowerzystę. W końcu daje sobie z tym spokój, bo nawet napęd 4x4 nie wytrzymuje próby podjazdu i można zjeżdżać dalej. Zjazd zdecydowanie trudny, ale możliwy do zjechania. Przy suchych warunkach i braku tłoku może bym zjechał go w 90%. Na maratonie udało się jakieś 40-50%.

Trzeci podjazd maratonu jest trochę krótszy, ale zaczynam czuć pobolewające lewe kolano i prawe udo (jakby skurcz), ale udaje się jakoś rozciągnąć nogę w trakcie jazdy. Trochę mnie to martwi, bo to jeszcze nawet nie połowa dystansu, ale zagryzam zęby i jadę dalej. Za szczytem zaczyna się kolejny ciężki zjazd Tabaczaną Ścieżką. Zaliczam tam kolejne 2 upadki, ale kończą się one tylko lekkimi zadrapaniami. Końcówka zjazdu to powtórzony fragment z początku maratonu i jedzie mi się go znacznie lepiej, bo jest wreszcie pusto. W pewnym momencie jadę ze znaczą prędkością i widzę przed sobą uskok z dużego kamienia. Nie mam czasu na zahamowanie, ani na wybór innej ścieżki, więc po prostu puszczam klamki, przesuwam tyłek mocno za siodełko i przejeżdżam. Rower bez problemów radzi sobie z taką przeszkodą, a mi adrenalina może trochę opaść :-)

Dojeżdżam do Karpacza, ale nawet tutaj nie ma przerwy na odpoczynek. Stromy podjazd asfaltowy pokonuję z buta, aby nie przeciążać bolącego uda. Dzielę się bidonem z jednym kolarzem, bo już jedzie o pustych bidonach. Zjazd po schodach wychodzi dość płynnie i w sumie okazuje się kolejną fajną niespodzianką. Robię dłuższy postój na bufecie, by po chwili rozpocząć wspinaczkę na przedostatni szczyt. Siła jeszcze w miarę jest, więc wyprzedzam kilku osobników. Zjazdy w tamtej części wyścigu idą mi bardzo dobrze i zyskuję kilka pozycji. Ostatni podjazd już ze sporym zmęczeniem, ale daję radę prawie w całości wjechać i zacząć ostatni zjazd do mety. Z trzech agrafek zjeżdżam tylko pierwszą, nie chcę już ryzykować. Podobnie odpuszczam sekcję kamieni pomiędzy polanami. Na stadion wjeżdżam bardzo zadowolony, bo przeżyłem tak trudną trasę i nie miałem kryzysu.

Czas: 4.48.25
Open 281/409 (68% stawki - lepiej niż w Wałbrzychu, a trasa znacznie trudniejsza)
Współczynnik do najlepszego 0.54 -> 269 pkt. (punktów mniej, najwidoczniej czołówka była wyjątkowo mocna)

Do Jacka straciłem olbrzymią godzinę. On na mega wyraźnie się nudzi :)
Do Dawida niewiele mniej - j.w.
Zbychu za mną 25 minut, czyli chyba obaj pojechaliśmy na miarę naszych możliwości.
Duda niestety nie ukończył ze względu na awarię roweru. Szkoda.

Zaczynamy pogaduchy i regenerację.

Na mecie w Karpaczu © Marc


W między czasie kontroluję czasy gigowców i JP ma przewagę nad Mariuszem około 30 minut. Przychodzi czas dojazdu Jacka i go ciągle nie widać. Okazuje się, że miał sporo przygód na trasie: długą jazdę bez tylnego hamulca (co? jak? to możliwe na takiej trasie?), problemy z nawodnieniem przez zgubiony bidon oraz pechową wywrotkę pod koniec maratonu. Szczegóły tutaj. Mariusz przyjeżdża chwilę po nim. Jest bardzo zadowolony, bo dobrze mu się jechało i poprawnie rozłożył siły.

Wyjątkowo udany dzień. Zdecydowanie najlepszy maraton w jakim brałem udział. Jedyne co pociesza, to to, że na Challenge'u nie będzie aż tak trudnych tras :-)


51.27 km 51.00 km teren
02:45 h 18.64 km/h
Max:38.39 km/h
HR:151/170 81/ 91%
Temp:20.0, w górę:570 m

Kaczmarek Electric MTB - Kargowa

Niedziela, 17 czerwca 2012 · dodano: 18.06.2012 | Komentarze 14

Zacznę inaczej niż zwykle, od czasów:
2:42:50, gdzie najlepszy nie-elita miał 1:58:18
Czyli dość słabo, a o to dlaczego.

Na start dojeżdżam z Jackiem. Jesteśmy wyjątkowo wcześnie, bo droga minęła bez żadnych problemów, a ruch był mały. Przechadzamy się więc w okolicy startu, przebieramy i jedziemy na rozgrzewkę. Spotykamy resztę team-u. Obecność identyczna jak ostatnie 2 razy u Kaczmarka, czyli Klosiu, Zbychu, Maks i nasza dwójka.

Wchodzimy z Jackiem do sektora i zamieniamy kilka zdań z Anią Tomicą. Jak się okazuje startuje tutaj gościnnie, nie na swoim rowerze i raczej cudów się nie spodziewa, bo płaskie trasy nie są jej mocną stroną. Poruszam też temat zbliżającego się Challenge-a. Okazuje się, że Ania w jednym roku przejechała dwie etapówki Golonki (wraz z Trophy) :-)

Startujemy na trzy (a nie na 10, jak u GG). Korków wielkich nie zastaję, bo jednak sektor sporo pomaga. Mijamy pierwsze kałuże i wjeżdżamy na pętlę. Po chwili spore zaskoczenie - trasa strasznie interwałowa, ciągłe podjazdy i zjazdy, a więc tętno bardzo wysoko. Staram się trzymać jadących przede mną, chociaż właściwie nie wiem czy czasem nie są to miniowcy, z którymi się nie ścigam. W pewnym momencie chłopak pyta się czy mam spinkę do łańcucha. Odpowiadam twierdząco, zatrzymuję się i oddaję mu, modląc się aby nie była mi potrzebna :-)
Jedzie mi się średnio, przeszkadza spore błoto po nocnej burzy, które "wciąga" opony. Przed końcem pierwszej rundy wyprzedza mnie wcześniej wspomniana Ania, po czym skręca do mety, a ja z mniejszą ilością osób wjeżdżam na drugą pętlę.

Druga pętla znacznie słabsza, nie mam już zbyt wiele sił, a trasa nie daje odpocząć. W środkowej części pętli jest około kilometrowy odcinek tzw. kurwidołków, czyli niskich górek o wyjątkowo wysokiej częstotliwości. Wkurzające to strasznie ;) Na zjazdach czuję się pewnie, także na technicznych odcinkach. Ze sporą frajdą przejeżdżam po raz drugi po deskach przerzuconych przez zwalone drzewo. Na jednym z ostatnich podjazdów, gdy muszę się zatrzymać, bo uniknąć skurczu dogania mnie Zbyszek. Pierwszy raz w tym sezonie jestem przez niego wyprzedzony, ale nie załamuję się. Wiem, że ostatnio trenował znacznie więcej ode mnie. Na metę dojeżdżam około 2 minuty za nim.

Wyniki:
Klosiu 2:16:49 - zdecydowany lider naszego teamu :)
Jacek 2:25:24 - także sporo punktów do generalki
Zbychu 2:40:52 - gratulacje za objechanie mnie
Ja 2:42:50
Maks 2:44:35 - bardzo blisko za mną, także punktuje do generalki, bo lepszy wynik w swojej kategorii

Nie spodziewałem się dobrego wyniku, bo ostatnio dużo nie jeździłem, ale poszło chyba jednak za słabo. Jak się okazuje wieczorem, miałem ustawione zbyt nisko siodełko :-( Ostatnio poprawiałem pozycję i musiało się zsunąć. Mam nadzieję, że w Karpaczu pójdzie lepiej, gdy je ustawię optymalnie.

Co do wyników w generalce może być ciężko obronić aktualną pozycję (nr 5). U Kaczmarka jednak pojawiają się na prawdę mocni zawodnicy.

Meta w Kargowej © Marc



59.00 km 56.00 km teren
02:47 h 21.20 km/h
Max:46.74 km/h
HR:155/172 83/ 92%
Temp:23.0, w górę:800 m

Kaczmarek Electric MTB - Sulechów

Niedziela, 20 maja 2012 · dodano: 23.05.2012 | Komentarze 7

Po sobotnim maratonie w górach nie wiedziałem czego się spodziewać. Niby udało się porządnie wyspać, dużo zjeść i mieć w miarę sprawny rower. Ale nogi czułem, chociaż w tych miejscach, które są mało używane przy pedałowaniu.

Na start dojeżdżamy rowerami, co zajmuje nam 10 minut :-) Lubię coś takiego, bez żadnej napinki i wszystko zgodnie z planem. Spotykamy Maksa i Zbycha, którzy szybko sieją ferment: trasa ciężka, interwałowa, duszno, dużo błota, bruk i w ogóle wszyscy umrzemy ;-) Po sobocie spływa to po mnie i realizuję plan szybkiego ustawienia w sektorze. Zajmujemy dość dobre pozycje z Maksem i czekamy na start. W międzyczasie organizator odstawia szopkę z wyczytywaniem zawodników z sektorów, ale ostatecznie wszyscy wchodzą bez sprawdzania.

Po starcie ruszam ostro, bardzo ostro, wręcz nie poznaję siebie. Wyprzedzam mnóstwo osób, a sam tracę tylko kilka pozycji. Jadę póki mogę, to przecież nie będzie aż tak długi wyścig. Tłoku wielkiego nie ma, bo jednak przede mną już porządni zawodnicy. Widzę jednego leżącego w trawie, zbiera się po mału, czyli żyje. Po dojechaniu do lasu pojedyncze tasowanie, ale raczej stawka już ustawiona. Niestety koło trzydziestej minuty chwyta mnie kolka, mocna kolka. Zagryzam zęby i jadę dalej. Tracę może z 5 pozycji (chociaż nie wiem czy to było mega czy mini), ale po paru minutach przechodzi.

Na stromym podejściu zaplątuję się na chwilę w jakiś drut, trochę przeklinam kto zrobił w lesie taki majdan, ale zbieram się i wchodzę dalej. Na zjeździe jest już fajnie :-) Około 45 minuty łykam żela i jadę dalej w kierunku drugiej pętli. Robi się znacznie luźniej, jedzie się dobrze, chyba trochę przyspieszam. Kolka znowu atakuje, ale już znacznie lżej. Pojedyncze osoby wyprzedzam, sam tracę 2 pozycje na rzecz dwóch mocnych gości, którzy mieli kłopoty ze sprzętem (myśląc, że to już dubel :-) ).

Trzecia runda idzie bardzo dobrze, zachowuję sporo sił i wyprzedzam jeszcze kilka osób. Jadę ile sił w nogach, bo ciągle nie widzę Zbyszka, który startował z pole position, a mam nadzieję go dogonić. Na metę wjeżdżam nie spotykając go, myśląc, że musiał mieć wyjątkowo dobry dzień ;)

Meta w Sulechowie © Marc


2:36:17, najlepszy miał 2:01:40
57/81

I znajomi
2:19 Mariusz - super pojechane, takie trasy Ci pasują :-)
2:24 Krzysiek - jak zwykle sporo przede mną
2:30 Jacek - zmęczony po wczoraj, więc dołożył mi tylko kilka minut. Chyba mniejszej różnicy w tym sezonie już mi się nie uda zrobić ;)
2:51 Maks - zwycięstwo nad Zbyszkiem, pomimo tego, że nic a nic ze sobą nie współpracowaliśmy (co było planowane)
3:04 Zbychu - jednak nie miał tak dobrego dnia jak sądziłem - problemy z rowerem i wczesna wywrotka w błocie wyraźnie go spowolniły.

W wynikach odnoszę się do zawodników nie jadących w elicie (czyli takich którzy ścigają się dla przyjemności, a nie dla pieniędzy :-) ).

Z czasu jestem zadowolony. Mocny start chyba jednak pomógł, pomimo późniejszej straty gdy chwyciła kolka. Pozycja też dość dobra, pomimo małej ilości startujących na tym dystansie. Totalna porażka z ciepłym jedzeniem (mała kiełbaska), co jest dość ciekawe bo w Boszkowie jedzenie było świetne.
Niestety nie wiem czy udało mi się wywalczyć sektor startowy. Nie znalazłem żadnych sensownych informacji na stronie organizatora.


57.08 km 52.00 km teren
04:29 h 12.73 km/h
Max:53.75 km/h
HR:150/175 81/ 94%
Temp:, w górę:1660 m

MTB Marathon Wałbrzych - Mega - Światełko w tunelu

Sobota, 19 maja 2012 · dodano: 21.05.2012 | Komentarze 4

Na maraton wyjeżdżamy z Poznania, po bardzo wczesnej pobudce. Na trasie jesteśmy o 5 rano i na 9 udaje się dojechać. Klosiu ubiera się szybko i uderza na start gigowców, my z Jackiem po chwili podjeżdżamy i oglądamy jak ruszają. Wspólnie robimy trening, wchodzimy do III sektora i czekamy na start.
Runda honorowa przebiega bez większych problemów (widziałem jednego pechowca, ale chyba wielkiej krzywdy sobie nie zrobił). Jest okazja na dobre rozgrzanie. Po wjechaniu w teren robi się problematycznie ze względu na bardzo duży kurz. Oddycha się ciężko, ale jadę swoje (czyli więcej tracę, niż zyskuję). Na pierwszym podjeździe równiejsze tętno i utrzymuję pozycję. Dojeżdżam do tunelu, by przed wjazdem usłyszeć od Grzegorza Golonko, żebym zdjął okulary. Dobra podpowiedź, bo w nich zupełnie bym nic nie widział :-) Sam przejazd przez tunel to dość mocne kręcenie, by nie wytracić prędkości i nie wylecieć z siodła na większym kamieniu. Momentami nic nie widać i właściwie jadę za cieniem poprzedzającego zawodnika. W pewnym momencie widzę niższe cienie, a są to dwie pechowe osoby, które się wywaliły. Niestety ruch się blokuje i przez jakiś czas trzeba prowadzić. W końcu ruszamy i opuszczamy tunel, gdy robi się już na prawdę zimno (panuje tam temperatura 8 stopni).
Po wyjeździe - szok, ludzie stoją. Rozglądam się, a po prawej duże nastromienie, gdzie ludzie wchodzą z rowerami. Przychodzi moja kolej i wdrapuję się na górę.
Dalszy fragment trasy to całkiem przyjemna jazda dopóki nie zaczynają się kolejne podejścia. Przy 30-tym kilometrze zaczynam czuć czworogłowe i spodziewam się najgorszego. Znacznie gorszego wyniku i skurczy. Postanawiam od tamtego momentu wyraźnie zwolnić, byle ich uniknąć, bo to zupełnie by mnie wyeliminowało z rywalizacji. Na długi trawers znowu wchodzę obciążając nieprzyzwyczajone nogi. Niestety muszę co raz częściej robić przerwy, by się rozciągać, a brakuje tam miejsca by przepuszczać mijających mnie zawodników. Straszny żal, że nie ma siły by jechać tamtym odcinkiem.
Pod koniec wyścigu ból mięśni już poważny:
Końcówka maratonu w Wałbrzychu © Marc

Na około 5 km przed metą dogania mnie Duda. Okazuje się, że mam jeszcze spory zapas sił i mu uciekam. Gubię go na chwilę, by przy kolejnym podejściu ponownie go zobaczyć. Spinam się i na każdej możliwej górce staram się kadencyjnie podjeżdżać. W końcu dojeżdżam do upragnionej mety broniąc pozycji.

Czas: 4.38.18
Open 303/408 (72% stawki - słabo, wynik jak w poprzednich latach, mniej startujących niż w Złotym Stoku)
Współczynnik do najlepszego 0.57 -> 286 pkt.

Jacek 3.48
Dawid 3.53
Duda 4.38

Z wyniku nie jestem zadowolony, ale niestety nie biegam i nogi nie są przyzwyczajone do takich podejść. Kondycyjnie jest dobrze, nie czułem się bardzo wymęczony po tym maratonie. Na zjazdach było trochę gorzej niż w Złotym Stoku, ale i tak więcej zyskiwałem niż traciłem, w porównaniu do innych. Szkoda, że było tak dużo szutrowych zjazdów, a technicznych ścieżek tylko kilka.
Ogólnie trasa bardzo fajna, ciekawe ile z tego powtórzy się na Challenge. Mam nadzieję, że wtedy będę w lepszej formie :-)


41.37 km 41.00 km teren
02:55 h 14.18 km/h
Max:61.70 km/h
HR:156/174 84/ 94%
Temp:20.0, w górę:1460 m

MTB Marathon Złoty Stok - Mega

Sobota, 5 maja 2012 · dodano: 06.05.2012 | Komentarze 7

Po trzech dniach jazdy i jednym dniu przerwy przyszedł czas na pierwszy górski maraton w tym sezonie.
Przed startem kręcę się chwilę z Wojtkiem i oglądam start gigowców.
Przed startem w Złotym Stoku © Marc


Mega rusza tradycyjnie o 11, ja z 3 sektora razem z Marcinem i Michałem. Widzę ich tylko na samym początku, bo startuję bardzo spokojnie. Na kamieniach tradycyjnie robi się korek, dalej jest lepiej i można jechać swoje. Na Jawornik Wielki wjeżdżam swoim, raczej niezbyt szybkim tempem, ale nie chcę się wypalić przez pierwszą godzinę jazdy. Pod koniec podjazdu na największym nastromieniu przyspieszam i zyskuję kilka pozycji.

Zjazd blokuje się po kilku metrach. Ludzie dosłownie stoją, nawet nie sprowadzają. Daję więc kawałek po krzakach, potem już robi się luźniej i rozpędzam się do właściwej prędkości. Zyskuję kilka pozycji, bo na zjeździe czuję się dość pewnie. Pod jego koniec mijam Marcina, ale kilkaset metrów dalej zaliczam nieprzyjemną glebę. Zjazd już praktycznie się skończył, ale przednie koło dostaje uślizgu na rynnie biegnącej wzdłuż i lecę na bok. Zbijam sobie kolana oraz prawą nogę poniżej biodra, a także trochę głowę. Wstaję, prostuję kierownicę, patrzę czy wszystko na miejscu i ruszam dalej. Z lewego kolana krew cieknie mocno, ale przez adrenalinę nic nie czuję. Za chwilę jest bufet więc polewam ranę trochę wodą i prostuję do końca kierownicę (jak się okazuje w tym czasie wyprzedza mnie Marcin).

Drugi podjazd zaczynam spokojnie, odczuwam ból kolana, ale przeszkadza tylko trochę.
Za pierwszym bufetem na maratonie w Złotym Stoku © Marc

Po chwili dogania mnie Ania Wysokińska i przez jakiś czas jedziemy razem. Do grupki dołączają jeszcze kolejne osoby m.in. Czarna Mamba. Tak jedziemy na sam szczyt po szutrowych drogach. Szybki zjazd po sypkich kamyszkach zjeżdżam dość uważnie, ale w miarę szybko. Dojeżdżamy w ten sposób do Lutyni.

Trzeci podjazd to niezbyt lubiana łąka i później las. Po zielonej trawce wyprzedza nas Grzegorz Golonko jadąc w swojej Navarze w dość zawrotnym tempie. Wysadza fotografów, którzy szybko zaczynają swoją pracę przy okazji motywując zawodników do mocnego deptania. Fajna akcja :-)
W lesie jedzie się lepiej, bo nie czuć tak słońca. Do Borówkowej dojeżdżam bez większych strat lub zysków. Na zjeździe udaje mi się fajnie pojechać, nie blokuje mnie wiele osób i tylko w kilku miejscach muszę zejść z roweru.
Zjazd z Borówkowej © Marc

Zyskuję w ten sposób dobre parę pozycji, a co istotne na samym końcu doganiam Marcina.

Na kolejnym bufecie zatrzymuję się na dłużej od niego, ale zaraz się zrównujemy. Chwilę jedziemy, potem trochę spaceru. Widzę, że wprowadzam rower minimalnie szybciej od niego, ale on wcześniej wsiada na siodełko i nadrabia kilka metrów. Niestety pechowo wkręca mu się kij w przerzutkę (to nie moja wina, serio :-) ) i znowu jestem lekko z przodu. Pcham rower co sił, później wsiadam na niego i mocno pedałuję. Po kilku zakrętach odwracam się i Marcina nie widzę. Pojawia się cień szansy na zwycięstwo. Każdy podjeździk jadę na 100%, bez żadnego oszczędzania. Podobnie na ostatnim zjeździe, dokręcam ile pary w nogach. Tętno cały czas utrzymuje się wysoko, ale o to chodzi, jadę maksimum. Zyskuję tam może z 7-8 pozycji.

Dojeżdżam na metę, patrzę na zegarek i doznaję szoku. Parę minut po 14, czyli czas znacznie lepszy od zeszłego roku (mniej więcej o 25 minut). Na dodatek przed Marcinem, czyli udało mi się wreszcie go wyprzedzić (stan rywalizacji 2:1 :-D ). Do Michała nie tracę wcale tak dużo, w zeszłym roku dokładał mi znacznie więcej.

Schodzę z roweru i dopiero w tym momencie zdaję sobie sprawę jak bardzo boli stłuczone kolano. Szukam ambulansu, ale nie widzę żadnej pomocy medycznej (zawozili wtedy dziewczynę do szpitala). Agnieszka od Jarka podpowiada, aby udać się do strażaków i tak robię. Ranę czyszczą mi wodą utlenioną, ja trochę zwijam się z bólu, ale tak trzeba. Ilość piany była taka, że przykryła prawie całą nogę.

Czas: 3:02:45
Open 286/500 (57% stawki - niewiele zabrakło do pierwszej połowy)
M2 93/126
Współczynnik do najlepszego 0.62 -> 310 pkt. Ponad 300 punktów w górach? Tego jeszcze nie było :-)

Mateusz Zoń 1.53
.
.
.
Michał Jaskółka 2.50
Marek Jeszka 3.02
Marcin Horemski 3.05
Zbigniew Rybak 3.26
Krzysztof Gawłowski DNF (niestety choroba go zbytnio osłabiła)


58.34 km 54.00 km teren
03:19 h 17.59 km/h
Max:41.90 km/h
HR:141/170 76/ 91%
Temp:25.0, w górę:550 m

Kaczmarek Electric MTB - Boszkowo

Niedziela, 29 kwietnia 2012 · dodano: 29.04.2012 | Komentarze 8

Tym razem na miejsce dojeżdżam z Mariuszem. Dojeżdżamy do Boszkowa, a w nim pustki. Typowy niedzielny poranek, zero ludzi. Coś jest nie tak... jedziemy więc dalej. Dojeżdżamy do miejscowości Boszkowo Letnisko, to pewno tu jest start. Ale nadal zero rowerzystów, żadnych strzałek. Zauważamy jedną, więc skręcamy w prawo. Za chwilę jakiś Opel z rowerami, no więc za nim. Robimy pętlę przez osiedle domków, a koleś z rowerami po prostu tam mieszka ;) Wracamy więc do szosy, cofamy się kawałek i zauważamy strzałki. Wjeżdżamy więc nad jezioro, zgodnie z kolejnymi znakami. Wyciągamy rowery, przebieramy się, podjeżdżamy nad jezioro, a tam... pustki. Kilka osób szykuje się na pływanie żaglówkami, ale rowerzystów brak. I co tu robić, bo już tylko godzina do startu? Dzwonimy do Maksa, ale niewiele nam pomaga. Pytamy więc jednej babki i ona nam mniej więcej tłumaczy jak dojechać do stadniny przy której ma być start. Decydujemy się na dojazd rowerami. Okazuje się, że przejeżdżaliśmy dość blisko parkingu, ale go nie było widać przez małą górkę. Eh, bywa i tak. Na szczęście formalności załatwiamy dość szybko i po krótkich rozmowach z Maksem, Zbychem i Jackiem ustawiamy się w zatłoczonym sektorze.

Dużo o dojeździe było, więc o samym maratonie krócej :)
- start spokojny, ale w olbrzymim tłoku i do 10 kilometra nie było opcji na kręcenie w swoim tempie
- Zbycha widzę na mijance, gdy ma już 6 minut przewagi, ale jedzie Mini, więc się nie oszczędza ;)
- Maks dochodzi mnie dość szybko, trochę razem współpracujemy, bardzo dobrze rozłożył siły i na drugiej pętli mi odchodzi co daje przewagę 7 minut
- umieram przez cały dystans, jednak wychodzi wczorajsze zmęczenie

Start w Boszkowie © Marc


Dojeżdżam na metę, spotykam resztę teamu Goggle. Mariusz bardzo dobre szóste miejsce, Jacek oczko za nim oraz jak się okazuje Maks pierwsze swoje pudło - 3 miejsce :)

Mój wynik:
Czas: 3:14:06
Open 61/61 - dzisiaj się udało, last but not least ;-)
M2 16/16

Na mega ładny tłok, około 370 zawodników.


71.12 km 60.00 km teren
02:56 h 24.25 km/h
Max:49.01 km/h
HR:155/169 83/ 91%
Temp:15.0, w górę:540 m

Dolsk - Gogol MTB

Niedziela, 22 kwietnia 2012 · dodano: 22.04.2012 | Komentarze 14

Drugi maraton w tym roku, w ramach cyklu mistrzostw Wielkopolski. Trasa miała być łatwiejsza niż ta w Murowanej Goślinie i tak faktycznie było.
Na miejsce dojeżdżam z Wojtkiem około godziny 9. Przez dłuższą chwilę w aucie za nami jechał Jarek w towarzystwie, ale chyba nas nie rozpoznał :-) Po przyjeździe zauważamy olbrzymią kolejkę do opłat i lekko się załamujemy. Oczywiście zapisy Internetowe nic nie pomagają, każdy swoje odstać musi. Wbijamy się do kolejki, gdzie miejsce trzyma Zbychu, a zaraz pojawia się cały GPAET. Około 10 jesteśmy po wszystkim, ale ludzi czekających nadal mnóstwo. Jedziemy więc na rozjazd, a start w tym czasie przesuwają na 11.30.
Do startu ustawiamy się przy samej taśmie. Kurek gada swoje, a wycinaki ustawiają się przed taśmą, m.in. Kayser, Halejak, Banachowie :-)
Ruszamy z lekkim poślizgiem, niby honorowo, ale ściganie ostre. Po niecałym kilometrze zjazd z asfaltu w teren i pierwsze przygody. Z 3, 4 kolarzy leży, bo było tam faktycznie wąsko i bardzo niebezpiecznie. Dla jednego z nich maraton kończy się już w tym momencie:
Efekty kraksy © Marc

Reszta jedzie swoje. Ja zamulam strasznie, przez jakieś 30 minut. Tętno wysokie, ciężki oddech i dużo straconych pozycji. Po wejściu na poprawne obroty zabieram się za odrabianie strat. Wyprzedzam, szczególnie na podjazdach, gdzie widać że mam mało do wwiezienia po zrzuceniu wagi :-) Na płaskich trzymanie wysokiego tempa idzie gorzej, ale staram się trzymać koła kogo popadnie i wtedy jest lepiej.
Na jednym odcinku dogania mnie Zbychu. Ładnie daje, ale na podjazdach włączam swój "piąty bieg" i mu uciekam. Tracę na chwilę kontakt, bo muszę się zatrzymać po zgubioną pompkę. Na dłuższym odcinku asfaltowym, gdzie udaje się ładnie pocisnąć z grupą miniowców, jego już nie widzę. Mijamy się jeszcze przy punkcie widokowym, z którego ja już zjeżdżam do Dolska. Druga pętla początkowo fajnie się jedzie w grupie, ale gdy Mini skręca do mety jadę już tylko z jednym zawodnikiem z M5. Jedziemy tak razem do samej mety, bo współpraca układa się na prawdę dobrze. Mijamy sporo zawodników, chociaż na trasie już spore pustki. Końcówka bez większych szaleństw, więc spokojnie przekraczam kreskę.
Końcówka maratonu w Dolsku © Marc

Jak się okazuje do kumpli nie straciłem dużo. No może poza Mariuszem, który mi dokłada aż 20 minut. Reszta w okolicach 10-15. Zbychu i Krzychu za mną.
Dokładnie wygląda to tak:
Mariusz 2.35
JP 2.42
Jacek 2.43
Wojtek 2.44
Dawid 2.44
Marc 2.55
Zbychu 3.10
Krzychu 3.24

Pomimo dużej kolejki, to organizacyjnie w porządku - trasa oznakowana bezbłędnie, jedzenie dobre, szybka dekoracja i wyjątkowo szybkie wyniki. Więc mocna czwóra dla Gogola :-)

Czas: 2:55:47
Open 87/176 - 49% stawki - ponownie pierwsza połówka, co za sezon :-)
M2 22/33
Współczynnik do najlepszego 0.78.

KOW 10 - nie było oszczędzania się. Trochę sobie naciągnąłem pachwinę, więc może nawet za mocno pojechałem ;)