Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Marc z miasteczka Poznań. Mam przejechane 42372.65 kilometrów w tym 12561.57 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 21.07 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Marc.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

W towarzystwie

Dystans całkowity:18144.38 km (w terenie 9188.09 km; 50.64%)
Czas w ruchu:924:36
Średnia prędkość:19.62 km/h
Maksymalna prędkość:69.82 km/h
Suma podjazdów:181118 m
Maks. tętno maksymalne:178 (95 %)
Maks. tętno średnie:160 (86 %)
Suma kalorii:970 kcal
Liczba aktywności:285
Średnio na aktywność:63.66 km i 3h 14m
Więcej statystyk
79.37 km 65.00 km teren
03:34 h 22.25 km/h
Max:45.58 km/h
HR://%
Temp:, w górę:320 m

Binduga

Sobota, 6 września 2014 · dodano: 07.09.2014 | Komentarze 2

Ciąg dalszy zapoznawania się z Fuji - tym razem na dłuższym dystansie i w doborowym towarzystwie (Josip i Klosiu).

Ruszyliśmy wczesnym popołudniem i od razu dość żwawym tempem na północną część nadwarciańskiego, gdzie trochę się pogubiliśmy, ale do Biedruska dojechać się udało. Chwilę wcześniej Mariusz się zorientował, że jadę na nowym rowerze :P

Po wjechaniu do Bindugi zaczęła się największa frajda tego dnia, czyli szaleństwa na szlaku wyjechanym przez quady (góra, doł i bandy). Jechało mi się znacznie lepiej niż kilka miesięcy temu, bo po prostu miałem siły utrzymywać prędkość potrzebną przy takiej nawierzchni. Na dłuższą chwilę zamieniłem się bike'ami z Klosiem, ale jechało się trochę dziwnie, bo mam znacznie szerzszą kierownicę. Po nawrocie i pooglądaniu kilku miejsc z wyścigu Gogolowego przejechaliśmy przez Śnieżycowy Jar (byłem tam pierwszy raz w życiu).

Powrót do domu tą samą trasą, z kilkoma sprincikami, a także ze spotkaniem Jasskulainena.

Jechało się wyjątkowo dobrze, czuję, że się dogadam z tym rowerem :)


48.44 km 30.00 km teren
02:05 h 23.25 km/h
Max:39.81 km/h
HR://%
Temp:, w górę:250 m

Fragment WPN-u

Środa, 3 września 2014 · dodano: 05.09.2014 | Komentarze 10

Dla Josipa z którym jechałem był to tlen, a dla mnie mocny trening. A przy okazji test nowego ścigacza :)

Fuji na szlaku
Fuji na szlaku © Marc

Pierwszy raz siedziałem na swoim 29-erze i było świetnie. Rozpędzić to znacznie trudniej niż Scotta, ale jak już się jedzie to oszczędność energii jest spora. Fajnie przejechać dobrze znane odcinki, na których na mniejszym kole traciło się rytm, a na większym jest stabilniej.

Przejechana trasa to nadwarciański, puszczykowskie góry i potem wokół Jarosławieckiego. Powrót przez Szreniawę i Komorniki. W kilku miejscach HR wskoczyło bardzo wysoko, bo Josip próbował mnie urwać. Ale walczyłem :)


50.36 km 28.00 km teren
02:03 h 24.57 km/h
Max:46.93 km/h
HR://%
Temp:, w górę:300 m

Z Josipem nad Kierskie

Piątek, 29 sierpnia 2014 · dodano: 30.08.2014 | Komentarze 2

W końcu udało się trochę pojeździć w terenie. Po Wyrypie nie miałem wielkiej ochoty na kręcenie, a także pogoda nie rozpieszczała (w środę jak się ubrałem w ciuchy rowerowe to właśnie zaczęło padać...).

Po spotkaniu w Parku Sołackim pokręciliśmy nad Rusałkę i różnymi ciekawymi wariantami (główny szlak był omijany) dojechaliśmy nad Kierskie. Częściowo przejechaliśmy rundą Drogbasa, a że nie znamy jej zbyt dobrze to w kilku miejscach improwizowaliśmy. Do Kiekrza wjechaliśmy asfaltem, gdzie Josip utrzymywał 35 na liczniku i tutaj już trochę poczułem nogi. Za to na północnej stronie jeziora jechać trzeba było wolniej, a to ze względu na trudny teren zniszczony przez opady. Zaliczyliśmy oczywiście stromy zjazd przy Chybach.

Dalej żwawym tempem wróciliśmy nad Strzeszyńskie, by je objechać. Powrót do domu ponownie przez Rusałkę i dalej przez Grunwald. Fajna jazda, sporo gadania i porządny trening, bo nogi już pod koniec czułem :) Fajnie by było utrzymać takie tempo na Michałkach, ale to raczej nierealne, bo tam kręcić trzeba prawie 5 godzin.


172.90 km 100.00 km teren
11:18 h 15.30 km/h
Max:52.45 km/h
HR://%
Temp:, w górę:2090 m

Izerska Wyrypa - Lubań

Sobota, 16 sierpnia 2014 · dodano: 22.08.2014 | Komentarze 7

Co jakiś czas fajnie jest wystartować w czymś innym, w wyścigu na orientację. Wybraliśmy się więc z Klosiem do Lubania na Izerską Wyrypę na trasę TR150, czyli 150 km po pagórkowatym terenie. Optymistyczne założenie to było znaleźć wszystkie punkty w 10 godzin, gorsze to jakieś 12 godzin. Trochę nam miny zrzedły, gdy organizator powiedział, że do tej pory (od 4 lat) nikt nie zszedł poniżej 10 godzin...

Na miejsce dojechaliśmy w piątek, a że było dość późno to znaleźliśmy sobie miejsce w szkole i poszliśmy spać. Noc minęła dość niespokojnie i wstaliśmy chwilę po 5. Ostatnie szykowanie i idziemy na odprawę. Po drodze słyszymy o deszczu, który zniszczył szlaki przez noc. Za chwilę woda uderza ponownie. Zostaje pięć minut do startu i niektórzy decydują się, że nie chcą zmoknąć i idą z rowerami przez szkołę. Z Klosiem nie wygłupiamy się (przecież i tak zmokniemy) i idziemy od razu na dwór, gdzie faktycznie leje dość solidnie. Co tam, mamy gamexy. Dojeżdżamy na drugą stronę budynku i... wyścig już ruszył. Chyba pierwszy raz spóźniłem się na start :) Nam to zupełnie nie przeszkadza i jedziemy po mapy. Tak, map nadal nam nie rozdano, bo trzeba do nich dojechać 5 kilometrów mając tylko niewielki skrawek mapki. Na szczęście przejazd jest oczywisty i po mokrej trawie, błocie i śliskich ścieżkach.

Pierwszy rzut oka na mapy
Pierwszy rzut oka na mapy © Marc

Chwila zastanowienia i mam ogólny wariant. Mariusz ma podobny, z małym udoskonaleniem na początku, więc szybko dochodzimy do porozumienia i jedziemy na północ (jak kilka innych osób). Początkowo asfaltem, pośród urokliwych miejscowości wypoczynkowych, by w końcu skręcić w las. A tam żywa masakra, mnóstwo błota i śliskiej trawy. Miejscami przewalone drzewa i strumienie (chyba powstały po nocy). Ubaw po pachy, na tyle że Mariusz ląduje na trawie gdy tylko dostrzega punkt :-D

Po 8-ce jedziemy na 6-kę. Dość trudnym szlakiem, ale widać że technicznie jesteśmy lepsi od innych. Punkt odpijamy razem z nowo poznanym Djk i Amigą. Oni jadą na wschodnią część trasy, my na zachodnią, gdzie odcinki są łatwiejsze (szutry). Nie sprawiają nam większych trudności te punkty, które leżą przy zachodniej granicy mapy (wpierw 2 i 1, potem 5, 9, 13 i 15). Tam robimy pierwszy postój na jedzenie, bo w nogach już mamy prawie 60 km.

Miejscowość Mikułowa zostaje przez nas objechana poza mapą. Dojeżdżamy w okolicę nowych asfaltów, by skręcić w kierunku lasu, gdzie ma się znajdować punkt 22. Niestety nic się nie zgadza z mapą i do lasu wjeżdżamy od niesprecyzowanej strony. W nim błądzimy dość konkretnie. Klosiu rzuca kurwami, co wywołuje kolejny opad deszczu :P Podejmujemy męską decyzję - jedziemy w kierunku krawędzi lasu, by się zorientować gdzie jesteśmy. Co okazuje się być strzałem w dziesiątkę. Odbijamy w kierunku punktu i po chwili go znajdujemy. Ten pierwszy duży błąd mógł nas kosztować co najmniej 40 minut.

Punkt 29 przychodzi z łatwością. Gorzej jest z 31-ką, która jest na granicy z Czechami. Trzeba się trochę powspinać, a mnie już zaczął brać kryzys. Na szczęście punkt znajdujemy szybko, podobnie jak kolejne dwa (30 i 27). Do 25-ki biegnie podjazd, taki trochę dłuższy niż na Dziewiczej. Nie trafiamy od razu na niego, ale błąd jest nieduży. Na szczycie korzystamy z bufetu i robimy popas. Tutaj spotykamy mnóstwo chodziarzy z trasy TP50, którzy w tym miejscu odbierają mapę odcinku specjalnego. Po chwili jedziemy już na wschód do punktu 26 (asfaltami, by unikać trudnego terenu). Niestety orientuję się, że z bufetu zapomniałem zabrać plecaka :( Krótka decyzja i Mariusz mówi, że to on pojedzie, bo ma więcej sił. Z przykrością się zgadzam, bo faktycznie jestem trochę na wyczerpaniu. Jadę więc powoli do punktu, gdzie znowu jest bufet. Tam ponownie zjadam sporo i odzyskuję siły. Mariusz przyjeżdża wyjątkowo szybko. Na miejscu gadamy chwilę z jedną dziewczyną, która dopytuje się nas skąd mamy na sobie tyle błota :) (sama nosiła białe getry, hehe)

19-kę znajdujemy łatwo, trudniej jest z 18-ką. Punkt jest na polanie, ale trzeba się przebić przez błoto niczym w Beskidach. Las przez który jedziemy jest wyjątkowo gliniasty, a mamy w nim jeszcze dwa punkty. 17-ka to wstrętny szczyt wzniesienia, a że jest ich w okolicy sporo, to błądzimy (nie tylko my). Przy punkcie 23 robimy trochę dodatkowego dystansu, ale przeczucie Klosia ratuje nas i nawracamy. Po chwili znajdujemy miejsce gdzie było sporo ludzi (wydeptana trawa) i zostawiamy rowery by zejść na dół do strumienia. Punkt odnajdujemy nad samą wodą, w bardzo urokliwym miejscu. Aż by się chciało spędzić tutaj więcej czasu :)

Do ostatniego punktu na zachodniej części mapy jedziemy wpierw asfaltami, a później polną drogą. Jak się okazuje 3 km po trudnym terenie robimy niepotrzebnie - źle skręciliśmy. Dodatkowo (gratisowo) dostajemy deszcz, a Mariuszowi włącza się marudzenie ;) ("gdy jesteś głodny, nie jesteś sobą")

Druga część wydaje się łatwiejsza, ale kręcić nadal trzeba. 24-ka przychodzi dość łatwo, bo znowu sugerujemy się śladami (tropiciele z nas nieźli). Jedziemy mocno na wschód, do krawędzi mapy po drodze zaliczając 20-kę. Przez pole skracamy sobie drogę i bez większych trudności odnajdujemy 21-kę w wyrobisku, albo innym kamieniołomie. Kolejne dwa są blisko siebie (16 i 12), a 11-ka to ruiny zamku. Znowu potwierdza się, że organizator wybrał ciekawe miejsca.

Kolejny kryzys (tym razem już poziom mega) osiągam przy 4-ce. Mariusz ratuje mnie słodzonym mlekiem w tubce, a zjadam go gdy idziemy przez wąwóz szukając punktu. Miejsce urokliwe, nie spodziewaliśmy się czegoś takiego na tych terenach.

Pozostaje nam do odnalezienia 4 punkty. 3-ka to budynek w miasteczku, przy którym jest bufet. Tutaj ja prowadzę, bo nieźle się czuję wyszukując odpowiednich uliczek. Problemem jest zachodzące słońce i brak lampek na wyposażeniu. Pozostaje nam około 60 minut na znalezienie trzech punktów. Gdyby uniknąć błędów to powinno się udać.

Z miasteczka wyjeżdżamy poprawnie... gorzej że nagle kończy się droga. Robimy małą nawrotkę i przebijamy się przez tory. Za nimi jest poszukiwana ścieżka, czyli wszystko pod kontrolą. 7-ka nie stwarza problemu, ale przy 10-tce musimy chwilę pochodzić, bo rów w którym ma być punkt jest długi. W końcu udaje się wyjechać na asfalt i zmierzać w kierunku ostatniego punktu. Nie wiem skąd, ale mam siły aby utrzymać koło Mariusza. Przy lekkiej szarudze skręcamy w teren i do lasu (już całkiem ciemnego), aby na jego końcu odnaleźć punkt. Chwila zwątpienia, bo trzeba było chodzić pomiędzy drzewami, gdy widoczność spadła do kilku metrów. Klosiu woła mnie do znalezionego punktu i można wracać na metę.

Do Lubania wjeżdżamy gdy jest już zupełnie ciemno. Po uliczkach znowu ja nas prowadzę i szkołę odnajdujemy bez problemów. Na metę wjeżdżamy po 21. Bardzo zmęczeni, ale wyjątkowo zadowoleni, bo było ciężko. Nasz wynik daje nam 17-18 miejsce na 46 startujących. Wszystkie punkty znalazło 20 osób, a najlepsi poradzili sobie w 11 godzin! 4 godziny w plecy to jednak już przepaść.

Imprezę zaliczam do udanych pomimo zmasakrowania roweru i fatalnej pogody. Ze względu na jeżdżenie ciągle po tych samych trasach doceniam takie dni jak ten, gdzie na rowerze poznaję tyle nowych miejsc. Dzięki Mariusz za wspólną jazdę :) W przyszłym roku też można zaliczyć jedną lub dwie takie imprezy.


14.22 km 6.00 km teren
01:08 h 12.55 km/h
Max:0.00 km/h
HR://%
Temp:52.5, w górę:440 m

W chmurach

Piątek, 1 sierpnia 2014 · dodano: 18.08.2014 | Komentarze 0

Na czwartek mieliśmy zaplanowane Rychlebskie Ścieżki. Niestety, padało cały dzień i nie było mi dane pojeździć tego dnia. Zebraliśmy się dopiero w piątek, chociaż nadal pogoda była kiepska.

Trasa to okoliczne szlaki wokół Siennej, te które mają najmniej błota (czyli asfalty i szutry). Z ciekawszych momentów to wjazd (wejście) na górną stację kolejki linowej, gdzie była okazja podziwiać drewniane bandy na trasie downhillowej. Zmuszeni byliśmy też zaliczyć szczyt Czarnej Góry (niestety nie do wjechania, trzeba było się wspinać z rowerami). Na dół dostaliśmy się po asfalcie.

Takie sobie zakończenie świetnego rowerowego tygodnia. Tego dnia nie udało się zobaczyć ani kawałka gór, wszystko było zasłonięte przez chmury i mgłę.



18.94 km 14.00 km teren
01:34 h 12.09 km/h
Max:0.00 km/h
HR://%
Temp:54.6, w górę:680 m

Rozjazd po etapówce

Środa, 30 lipca 2014 · dodano: 18.08.2014 | Komentarze 6

Po trzech dniach ścigania przyszedł czas na odpoczynek, ale jednak nie do końca. Pogoda była ładna i nogi chciały trochę kręcić, więc wybraliśmy się z Kazem na krótką wycieczkę.

Najpierw wjechaliśmy na około 1000 m, trasą jak podczas prologu, tempem raczej spokojnym. Tam skręciliśmy w lewo, w kierunku Śnieżnika. Biegnie tam jedna z bardziej urokliwych tras. Pstrykając fotki podjadamy jagody. W okolicach schroniska robi się trochę tłoczno, bo to dość popularne miejsce dla spacerowiczów. U celu zjadamy naleśniki i popijamy je "klosiowym" piwem.

Urokliwy odcinek z Czarnej Góry w kierunku Śnieżnika
Urokliwy odcinek z Czarnej Góry w kierunku Śnieżnika © Marc

Piwo ze znanym i lubianym
Piwo ze znanym i lubianym © Marc

Widok na Czarną Górę
Widok na Czarną Górę © Marc

Powrót na kwaterę robimy zaliczając niebieski szlak. Na początku dość płasko, ale ze sporą ilością kamieni i korzeni oraz świetnymi widokami. Po chwili zaczyna się jednak robić ciekawie: wyraźnie w dół i z wypłukanymi przez wodę kanałami. Jadąc dość szybkim tempem za Kazem zauważam nagle przed sobą... auto :) Jacyś goście zdecydowali się jechać tędy terenówką. Był to dość szalony pomysł, bo rowery MTB ledwo sobie radziły na tym szlaku, a co dopiero samochód. W końcu udaje nam się wyprzedzić tego zawalidrogę i lecimy na dół. Mam wrażenie, że jadę szybko, ale i tak Kaz ucieka mi na każdym metrze. Cóż... może większość zjazdów zaliczam w siodle, ale jednak dość wolno. A trudność tego odcinka była duża (poza wspomnianymi elementami doszły luźne kamienie i gałęzie).

Koniec końców przeżyłem ten zjazd i do domu wróciliśmy przez okolicy kopalnii uranu. Fajny rozjazd - krótki i treściwy.



75.71 km 65.00 km teren
05:14 h 14.47 km/h
Max:60.54 km/h
HR://%
Temp:, w górę:1980 m

Sudety MTB Challenge - Vuelta a Stronie

Wtorek, 29 lipca 2014 · dodano: 13.08.2014 | Komentarze 0

Po świetnym posiłku na super kwaterze i dobrym wyspaniu się przyszedł czas na drugi i zarazem ostatni etap. W kuluarach mówiło się, że niekoniecznie łatwiejszy od poniedziałkowego, bo dłuższy i z ciężkim szlakiem wzdłuż granicy. Jedyne co pocieszało, to mniejsze przewyższenie (w granicach 2000 m).

Poranne przygotowania idą bez problemu i zjeżdżamy na start do Stronia. Chłopacy z wysokimi prędkościami, a ja jednak spokojnie. Nie śpieszy mi się aż tak, a wolę nie osiągać zbyt ryzykownych prędkości na chwilę przed początkiem etapu. Minuty do startu mijają dość szybko i ruszamy tradycyjnie punktualnie o 10.

Początek etapu to asfalt do Starej Morawy, gdzie kręci mi się ciężko. Jednak czuję nogi po poprzednim etapie. Wyprzedza mnie wielka zgraja zawodników, a ja nie mam specjalnie motywacji do ścigania. Po wjeździe na szuter nie ma wielkich zmian, a może jest wręcz gorzej bo zostaję wyraźnie z tyłu za Kazem, który odjeżdża ode mnie wraz z Klosiem. Trasa tak się ciągnie dość długo. Może dzięki temu średnia prędkość jest wysoka (bo nie ma specjalnych trudności), ale jednak jest dość nudno. W pewnym momencie dogania mnie Ktone ze swoją dziewczyną, co potwierdza że jadę słabiej niż dnia poprzedniego. Chwilę gadamy, ustalamy że można by się razem przejechać na rychlebskie ścieżki i to mi trochę pomaga, bo jakby odżywam. Wsiadam na koło dziewczyny jadącej na Specu i jeszcze z jednym starszym gościem we trójkę kręcimy fajnym tempem. Dojeżdżamy do kopalni w Kletnie i skręcamy na asfalt do Janowej Góry, gdzie jedzie mi się co raz lepiej.

Na szczycie spotykam sporą grupę kibiców: Olę z dzieciakami i ojca Josipa, którzy dodają strasznego powera. Podają też jaką mam stratę do Kaza, która okazuje się nie tak duża, więc podjazd na Przełęcz Śnieżnicką rozpoczynam mocnym tempem. Mijam kilku zawodników i szybko dostrzegam Kaza, którego z resztą po chwili doganiam. On decyduje się utrzymać koło i właściwie cały podjazd robimy razem. Na końcu robię wystarczającą przewagę, aby nie stracić pozycji na zjeździe.

Kolejne kilometry jadę samotnie i przypominam sobie co raz więcej z trasy z maratonu w Stroniu jechanej dwa lata temu. Nie szarżuję zbytnio, bo wiem co mnie czeka za chwilę. Jest to strome podejście na szlak graniczny. Wejście znoszę całkiem nieźle i podobnie pierwsze kilometry granicznego singla. Pomaga tutaj technika, którą mam jednak lepszą niż dwa lata temu i dzięki temu nie męczę się aż tak bardzo. Do kolejnego bufetu przyjeżdżam właściwie rześki :)

Tam zaczyna się trudniejszy odcinek, miejsce gdzie sporo osób ostatnio umierało. Początek nie jest obiecujący, bo trzeba wprowadzić w dwóch miejscach na ściankach z korzeniami. Jednak kawałek dalej jest trochę łagodniej i można jechać. Nie ma dużej ilości błota i wijący singiel przez borówki nawet sprawia frajdę :) Jadę tam płynnie i właściwie bez większych trudności. Dopiero końcówka jest z buta, bo znowu się zrobiło stromo. Następuje zjazd, dość techniczny i szybki. Trudnością są korzenie, luźne płaskie kamienie i połamane gałęzie (chyba była tu wycinka lasu). Mijam jedną dziewczynę, ale po chwili ląduję na ziemi... koło uślizgnęło się na poprzecznym korzeniu, którego praktycznie nie zdążyłem zobaczyć. Czuję sporego siniaka na biodrze, ale poza tym jest okej. Jadę więc dalej, niekoniecznie wolniej ;) W jednym miejscu się zatrzymuję (nagły uskok i właściwie nie było widać co jest niżej) i dojeżdżam na dół do ostatniego bufetu.

Ostatni podjazd idzie lekko, wręcz przyjemnie. Kojarzę już dokładnie ile mi brakuje do mety i jadę mocno. Bez większych przygód zaliczam ostatni szczyt i później zjazd łąką (nie szalałem z prędkością, w sumie nie było z kim się ścigać).

Do mety dojeżdżam zadowolony. Pozycja wśród znajomych identyczna jak wczoraj, różnice też całkiem podobne. Z perspektywy stawki jadącej cały Challenge mam pozycję jak dnia poprzedniego, czyli pomimo słabego początku druga połowa była dobrze pojechana. Do takiego tempa muszę zmierzać :)

Half-Challenge udało się zakończyć bez większych przygód. Etapów nie za wiele, ale sił na ściganie przez cały tydzień z pewnością by zabrakło. Nie mówiąc już o tym, że od trzeciego etapu dochodził aspekt logistyczny (pakowanie, oddawanie/zabieranie bagażu i nocleg w różnych ciekawych miejscach).



76.27 km 70.00 km teren
06:05 h 12.54 km/h
Max:59.94 km/h
HR://%
Temp:, w górę:2514 m

Sudety MTB Challenge - Tour de Stronie

Poniedziałek, 28 lipca 2014 · dodano: 10.08.2014 | Komentarze 0

Po niedzielnym prologu przyszedł czas na konkretne ściganie - długi etap i to w stylu ciężkiego, golonkowego giga. Bolało w nogach już od samego myślenia ;)

Przed startem sprawdzam wszystko trzy razy. Wynika to z tego, że jakiś czas temu na maratonie w Stroniu miałem kłopot z bidonami, które zostały w kwaterze (300 m wyżej...). Tym razem wszystko dobrze sobie zorganizowałem i na start zjeżdżam bez większego stresu. Zaskoczyło mnie trochę to jak ustawili zawodników na starcie. Miejsce to co zwykle, ale za to w bardzo wąskiej alejce, tak że ci z tyłu mieli już spory kawałek do linii startu.

O 10 ruszamy, koło mnie Josip, który szybko wyprzedza dużą grupkę (jeszcze na asfalcie w Stroniu), a z drugiej strony pilnujący Kaz, który nie chce zbyt wiele stracić z wczorajszej przewagi. Podobnie jak na wspomnianym maratonie po chwili wjeżdżamy w teren i... niektórych mocno to zaskakuje. Jeden zawodnik wywraca się dość widowiskowo lecąc nad swoim rowerem. Nie mam pojęcia jak to zrobił, bo tempo jazdy oscylowało w granicach dwóch metrów na sekundę ;)

Ja jadę swoje. O dziwo kręci mi się dobrze, pomimo sporej stromizny i luźnych kamieni. Zyskuję trochę miejsc, jadę tam gdzie inni pchają i w końcu udaje mi się zdobyć pierwszy szczyt tego dnia wraz z Klosiem który dojechał do mnie po starcie z tyłu stawki. Po zyskaniu tej wysokości jedziemy w kierunku Międzygórza, ale Mariusz ma jednak wyższe tempo ode mnie. Wyprzedzam go dopiero na technicznym zjeździe (był rewelacyjny: dość szybki, sporo luźnych kamieni, ale wszystko w siodle), bo moje postanowienie na ten dzień jest takie, aby właśnie na zjazdach zyskiwać. Po krótki podjeździe czeka nas kolejny szalony zjazd. Tym razem na chwilę zsiadam, ale to dlatego, że już mi ręce wysiadły (za dużo wstrząsów), a także na trudność na samym końcu (mostek i schody, całkowicie poza zasięgiem mojego aktualnego skilla).

Przy bufecie znowu spotykam Mariusza, by po chwili zamienić się z nim miejscami. Po prostu na podjazdach jestem dużo słabszy, a dodatkowo mam problem ze skurczami. Wynika to chyba z tego, że dość mocno spinam się na zjazdach. Ale to prawdopodobnie efekt małej praktyki tych elementów. Po kilku spokojniejszych kilometrach zaczyna się długaśny podjazd pod Śnieżnik. Dawno tamtędy nie jechałem, więc nie pamiętałem go zbytnio. Ale gdy po 40 minutach męczarni orientuję się gdzie jestem, to myślę że się zatrzymam i zacznę płakać ;) Finalnie znajduję cień motywacji i ruszam na ostatnią stromą ściankę, by po krótkim odcinku skręcić w prawo. W tamtym miejscu mija mnie mix, w którym to dziewczyna wjeżdża trzymając się plecaka swojego kompana :) Może sił miała mało, ale technika tej akcji była świetna. Na wysokości 1100 m trochę się wypłaszcza, ale właśnie tam kończy mi się picie... Z angielska pytam jednego Duńczyka, czy by mi użyczył picia (miał całkiem sporo), ale odpowiedział mi, że tak, rozpoczęło się to już poprzedniego dnia... Nie wiem o co kaman, więc o suchym pysku jadę dalej.

Po zdobyciu najwyższego punktu i dojechania do schroniska skręcam w lewo na zjazd czerwonym. Odbywa się tam po prostu bajka :) Sporo technicznych miejsc, większość zjechana i niesamowita frajda pozwala mi szybko zapomnieć o męczarniach z ostatniej godziny. Pod koniec znowu bolą ręce, ale nic to, organizm jest pełny adrenaliny. Dojeżdżam wreszcie do bufetu, daję bidony do napełnienia oraz zjadam sporą ilość owoców. Po chwili ruszam, mijam checkpoint i zerkam na dół... nie zabrałem picia. Cholera, szybko wracam, zabieram co moje i ponownie zaliczam pikacza :) Na podjeździe powtórka z rozrywki, czyli skurcze. Muszę jechać wolniej niż bym to sobie wyobrażał, ale też fatalnie nie jest. Wracam na wysokość z której przed chwilą zjeżdżałem i skręcam w kierunku Czarnej Góry. Na niebie robi się co raz ciemniej, na wysokości ponad 1000 metrów zimno, a ostatecznie dopada mnie ulewa. Moknę w przeciągu kilku sekund, ale właściwie mi to nie przeszkadza, bo jest całkiem technicznie. Na zjeździe jadę za dwoma zawodnikami, ale jednak wolniej niż gdyby było sucho. Okulary zsuwam na koniec nosa, aby blokowały brud od dołu, a pozwalały patrzeć nad nimi :)

Po kolejnym szutrowym zjeździe droga skręca ostro w lewo, pod górę i zdecydowanie za stromo w okolicę Smrekowca. Idę więc sobie kamienną rzeką, na której niektórzy próbują jechać (tracąc na to mnóstwo sił). Zdobywamy wysokość, by po chwilę zacząć kolejną męczarnie, czyli wjazd asfaltem na (prawie) szczyt Czarnej Góry. Tam mnie znowu męczyło to co zawsze, ale bliskość mety dodawała skrzydeł. W końcu zaczął się ostatni zjazd, z początku wziąłem go z buta, bo wszystko było koszmarnie mokre i śliskie, ale potem trochę poszalałem. Reszta to powtórka z wczoraj, czyli szybkie szutry. Tym razem już tak nie szalałem :)

Na metę wjeżdżam przed niecałymi 6 godzinami. Dość długo, ale jednak trasa była ciężka. Josip dowalił ostro do pieca i przyjechał jakąś godzinę przede mną, Klosiu połowę z tego, a Kaz był kilkanaście minut za mną (i przegrał z Joasią Jabłczyńską, hehe). Na kwaterę dojeżdżamy szybko dzięki uprzejmemu panu z ekipy organizującej wyścig :)



22.74 km 16.00 km teren
01:40 h 13.64 km/h
Max:64.89 km/h
HR://%
Temp:, w górę:720 m

Sudety MTB Challenge - prologue

Niedziela, 27 lipca 2014 · dodano: 03.08.2014 | Komentarze 0

Na start czekałem cały dzień, bo nasz pół-Challenge startował na samym końcu. Taki dzień jest dziwny, nie wiadomo co ze sobą zrobić, ale czas jakoś minął. W międzyczasie poszliśmy z Kazem kibicować jak podjeżdża Klosiu.



W końcu wystartowałem, dokładnie 30 sekund za Kazem. Plan był taki, aby go dogonić na podjeździe pod Czarną Górę, ale nic z tego nie wyszło. Jechało mi się po prostu ciężko. Może to kwestia słabej rozgrzewki, albo po prostu kiepskich nóg, które nie wiedzą co to kręcenie pod górę. Wymiataczy, którzy mnie wyprzedzali jadąc dwa razy szybciej opisywać nie będę ;)

Po wjeździe na szczyt zaczął się trudny zjazd poznany poprzedniego dnia. Tym razem mocno stchórzyłem (fakt, było bardziej mokro niż wczoraj) i praktycznie zjechałem tylko mały kawałek. Zacząłem trochę odrabiać na szutrach, chociaż tam ryzyko było spore. Mimo to maksymalną prędkość osiągnąłem bardzo wysoką, a wszystko przez uczucie w głowie, jakby to był mój ostatni start w życiu. Nie mam pojęcia skąd się biorą takie myśli :)

Ostatecznie na mecie straciłem ponad minutę do Kaza, który był minimalnie szybszy od Klosia :) Josip dowalił nam kilka minut. Fajny początek ścigania.



25.50 km 22.00 km teren
01:56 h 13.19 km/h
Max:53.50 km/h
HR://%
Temp:, w górę:820 m

Rozgrzewka górska

Sobota, 26 lipca 2014 · dodano: 02.08.2014 | Komentarze 0

Końcówka lipca i dopiero pierwsza jazda na rowerze w górach w tym roku - chyba ktoś tutaj się starzeje :)

Po dojeździe z Poznania chęć na kręcenie była duża, więc szybko ubraliśmy się w kolarskie gacie i pojechaliśmy na rekonesans prologu. Początek po asfalcie, gdzie byłem już cały mokry (efekty braku jazdy na trudnych podjazdach). Dalej droga prowadziła w poprzek tras narciarskich ośrodka Czarna Góra. Fajnie latem dokładnie obejrzeć te miejsca, które się zna tylko pod pokrywą śniegu.

Jechałem sobie spokojnie z Kazem, a z przodu Klosiu z Josipem. Stawkę zamykał Jacek jadący na starym Giancie Mariusza i z resztą świetnie sobie dawał radę. Po osiągnięciu około 1050 m wysokości wjechaliśmy w mokry płaski szlak i za chwilę dalej w górę po płytach i starym asfalcie do wieży na Czarnej Górze. Po przebiciu się przez korzenny singiel (nie do przejechania) zaczęliśmy zjazd. Zbliżając się do niego czułem się jak dziecko, które nie może się doczekać swojej nowej zabawki :) U mnie to po prostu był brak zjazdów przez taki długi okres. W końcu mogłem zaszaleć. W jednym miejscu się podparłem, ale po chwili zjechałem po luźnych kamieniach mając serce w gardle. Frajda na dole była niesamowita :) Szczególnie jak Klosiu przyznał, że jest pod wrażeniem szybkości zjazdu ;)

Singiel szczytowy
Singiel szczytowy © Marc

Panie premierze, jak tu zjeżdżać?
Panie premierze, jak tu zjeżdżać? © Marc

Kolarze niskopienni w górach
Kolarze niskopienni w górach © Marc

Dalej to już Przełęcz Puchaczówka i zjazdy szutrami. Tam już bardziej asekuracyjnie, nie chciałem się wypieprzyć pierwszego dnia. Do Stronia dojechaliśmy szybkim tempem (50+ nie schodziło z licznika) i Josip zaproponował powrót "nienudnym" szlakiem. Najpierw koło zalewu w Starej Morawie i dalej trawersując zbocze Janowca (z lekką tendencją w górę). Do domu musieliśmy się przebić przez krzaki, bo wybrany szlak był mocno zarośnięty. Kaz zaliczył śmieszną i niegroźną glebę, gdy spróbował przeskoczyć przewalone drzewo.

Do domu (bez Mariusza, który postanowił zdobyć schronisko pod Śnieżnikiem) dojechaliśmy naładowani pozytywną energią i gotowi do wyścigi Sudety MTB Challenge :)

Na oglądanie kilku zdjęć zapraszam za tydzień. Na razie ich nie mam, bo aparat został u Oli i Josipa w górach, co by mogli sobie dalej uwieczniać swój górski urlop.