Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Marc z miasteczka Poznań. Mam przejechane 42372.65 kilometrów w tym 12561.57 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 21.07 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Marc.bikestats.pl

Archiwum bloga

76.27 km 70.00 km teren
06:05 h 12.54 km/h
Max:59.94 km/h
HR://%
Temp:, w górę:2514 m

Sudety MTB Challenge - Tour de Stronie

Poniedziałek, 28 lipca 2014 · dodano: 10.08.2014 | Komentarze 0

Po niedzielnym prologu przyszedł czas na konkretne ściganie - długi etap i to w stylu ciężkiego, golonkowego giga. Bolało w nogach już od samego myślenia ;)

Przed startem sprawdzam wszystko trzy razy. Wynika to z tego, że jakiś czas temu na maratonie w Stroniu miałem kłopot z bidonami, które zostały w kwaterze (300 m wyżej...). Tym razem wszystko dobrze sobie zorganizowałem i na start zjeżdżam bez większego stresu. Zaskoczyło mnie trochę to jak ustawili zawodników na starcie. Miejsce to co zwykle, ale za to w bardzo wąskiej alejce, tak że ci z tyłu mieli już spory kawałek do linii startu.

O 10 ruszamy, koło mnie Josip, który szybko wyprzedza dużą grupkę (jeszcze na asfalcie w Stroniu), a z drugiej strony pilnujący Kaz, który nie chce zbyt wiele stracić z wczorajszej przewagi. Podobnie jak na wspomnianym maratonie po chwili wjeżdżamy w teren i... niektórych mocno to zaskakuje. Jeden zawodnik wywraca się dość widowiskowo lecąc nad swoim rowerem. Nie mam pojęcia jak to zrobił, bo tempo jazdy oscylowało w granicach dwóch metrów na sekundę ;)

Ja jadę swoje. O dziwo kręci mi się dobrze, pomimo sporej stromizny i luźnych kamieni. Zyskuję trochę miejsc, jadę tam gdzie inni pchają i w końcu udaje mi się zdobyć pierwszy szczyt tego dnia wraz z Klosiem który dojechał do mnie po starcie z tyłu stawki. Po zyskaniu tej wysokości jedziemy w kierunku Międzygórza, ale Mariusz ma jednak wyższe tempo ode mnie. Wyprzedzam go dopiero na technicznym zjeździe (był rewelacyjny: dość szybki, sporo luźnych kamieni, ale wszystko w siodle), bo moje postanowienie na ten dzień jest takie, aby właśnie na zjazdach zyskiwać. Po krótki podjeździe czeka nas kolejny szalony zjazd. Tym razem na chwilę zsiadam, ale to dlatego, że już mi ręce wysiadły (za dużo wstrząsów), a także na trudność na samym końcu (mostek i schody, całkowicie poza zasięgiem mojego aktualnego skilla).

Przy bufecie znowu spotykam Mariusza, by po chwili zamienić się z nim miejscami. Po prostu na podjazdach jestem dużo słabszy, a dodatkowo mam problem ze skurczami. Wynika to chyba z tego, że dość mocno spinam się na zjazdach. Ale to prawdopodobnie efekt małej praktyki tych elementów. Po kilku spokojniejszych kilometrach zaczyna się długaśny podjazd pod Śnieżnik. Dawno tamtędy nie jechałem, więc nie pamiętałem go zbytnio. Ale gdy po 40 minutach męczarni orientuję się gdzie jestem, to myślę że się zatrzymam i zacznę płakać ;) Finalnie znajduję cień motywacji i ruszam na ostatnią stromą ściankę, by po krótkim odcinku skręcić w prawo. W tamtym miejscu mija mnie mix, w którym to dziewczyna wjeżdża trzymając się plecaka swojego kompana :) Może sił miała mało, ale technika tej akcji była świetna. Na wysokości 1100 m trochę się wypłaszcza, ale właśnie tam kończy mi się picie... Z angielska pytam jednego Duńczyka, czy by mi użyczył picia (miał całkiem sporo), ale odpowiedział mi, że tak, rozpoczęło się to już poprzedniego dnia... Nie wiem o co kaman, więc o suchym pysku jadę dalej.

Po zdobyciu najwyższego punktu i dojechania do schroniska skręcam w lewo na zjazd czerwonym. Odbywa się tam po prostu bajka :) Sporo technicznych miejsc, większość zjechana i niesamowita frajda pozwala mi szybko zapomnieć o męczarniach z ostatniej godziny. Pod koniec znowu bolą ręce, ale nic to, organizm jest pełny adrenaliny. Dojeżdżam wreszcie do bufetu, daję bidony do napełnienia oraz zjadam sporą ilość owoców. Po chwili ruszam, mijam checkpoint i zerkam na dół... nie zabrałem picia. Cholera, szybko wracam, zabieram co moje i ponownie zaliczam pikacza :) Na podjeździe powtórka z rozrywki, czyli skurcze. Muszę jechać wolniej niż bym to sobie wyobrażał, ale też fatalnie nie jest. Wracam na wysokość z której przed chwilą zjeżdżałem i skręcam w kierunku Czarnej Góry. Na niebie robi się co raz ciemniej, na wysokości ponad 1000 metrów zimno, a ostatecznie dopada mnie ulewa. Moknę w przeciągu kilku sekund, ale właściwie mi to nie przeszkadza, bo jest całkiem technicznie. Na zjeździe jadę za dwoma zawodnikami, ale jednak wolniej niż gdyby było sucho. Okulary zsuwam na koniec nosa, aby blokowały brud od dołu, a pozwalały patrzeć nad nimi :)

Po kolejnym szutrowym zjeździe droga skręca ostro w lewo, pod górę i zdecydowanie za stromo w okolicę Smrekowca. Idę więc sobie kamienną rzeką, na której niektórzy próbują jechać (tracąc na to mnóstwo sił). Zdobywamy wysokość, by po chwilę zacząć kolejną męczarnie, czyli wjazd asfaltem na (prawie) szczyt Czarnej Góry. Tam mnie znowu męczyło to co zawsze, ale bliskość mety dodawała skrzydeł. W końcu zaczął się ostatni zjazd, z początku wziąłem go z buta, bo wszystko było koszmarnie mokre i śliskie, ale potem trochę poszalałem. Reszta to powtórka z wczoraj, czyli szybkie szutry. Tym razem już tak nie szalałem :)

Na metę wjeżdżam przed niecałymi 6 godzinami. Dość długo, ale jednak trasa była ciężka. Josip dowalił ostro do pieca i przyjechał jakąś godzinę przede mną, Klosiu połowę z tego, a Kaz był kilkanaście minut za mną (i przegrał z Joasią Jabłczyńską, hehe). Na kwaterę dojeżdżamy szybko dzięki uprzejmemu panu z ekipy organizującej wyścig :)




Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!