Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Marc z miasteczka Poznań. Mam przejechane 42372.65 kilometrów w tym 12561.57 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 21.07 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Marc.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

W towarzystwie

Dystans całkowity:18144.38 km (w terenie 9188.09 km; 50.64%)
Czas w ruchu:924:36
Średnia prędkość:19.62 km/h
Maksymalna prędkość:69.82 km/h
Suma podjazdów:181118 m
Maks. tętno maksymalne:178 (95 %)
Maks. tętno średnie:160 (86 %)
Suma kalorii:970 kcal
Liczba aktywności:285
Średnio na aktywność:63.66 km i 3h 14m
Więcej statystyk
53.88 km 46.00 km teren
02:41 h 20.08 km/h
Max:50.47 km/h
HR:139/167 75/ 90%
Temp:5.0, w górę:480 m

Osowa uphill

Niedziela, 3 marca 2013 · dodano: 03.03.2013 | Komentarze 5

Jakiś czas temu Rodman rzucił hasło, aby zrobić wyścig na Osowej, tak więc zebrała się duża grupa (9 osób) i takim peletonikiem przemknęliśmy nadwarciańskim na wspomniany szczyt. Tempo momentami było całkiem konkretne, więc droga minęła szybko i przyjemnie.

Na miejscu spotykamy Rodmana i robimy ustawkę: dwie grupy po pięciu, dwóch odpada, trzech awansuje do półfinału. Trasa to krótki, ale sztywny podjazd asfaltowy (ul. Spacerowa). W mojej grupie pierwsze skrzypce rozgrywa Josip, ja zajmuje honorowe ostatnie miejsce :-) Ktoś rzuca hasło, aby zrobić repasaże i dzięki nim udaje mi się awansować do półfinału. Trzeci start to już zbyt wiele dla mnie, wyraźnie odstaję i pozostaje mi walczyć o miejsca 5-9. Ostatni czwarty podjazd idzie mi lepiej i ostatecznie zajmuję 7-mą pozycję.

W międzyczasie przyjeżdża Asia, a także Ania Wysokińska (na fajnym Treku 29). Dziewczyny też trochę podjeżdżają i tak nam wszystkim przyjemnie mija czas. Robimy pamiątkowe zdjęcia i wracamy do domu. Nogi wszystkich pieką, czyli było dobrze :-)

W drodze powrotnej ćwiczyliśmy wytrzymałość:

Wytrzymałość © Marc



76.34 km 60.00 km teren
03:52 h 19.74 km/h
Max:48.64 km/h
HR:143/168 77/ 90%
Temp:-0.5, w górę:730 m

XC na sinusoidach

Niedziela, 10 lutego 2013 · dodano: 10.02.2013 | Komentarze 6

Przyszedł czas na zawody organizowane przez JP. Na miejsce startu dojeżdżam z Mariuszem i nowo poznanym Grzegorzem, któremu bardzo spodobał się szlak nadwarciański, którym jechaliśmy.

Na miejsce trafiamy bez problemu, bo dzięki mapie organizatora nie ma wątpliwości jak jechać. Jacka spotykamy gdy wiesza strzałki. Bardzo eleganckie i własnoręcznie robione. Przy starcie witamy się z resztą i po mału zbieramy się do pętli testowej. Tytułowe sinusoidy są super, a w drugiej części trasy jest długi i techniczny podjazd.

Po paru minutach ruszamy z zawodami. Jarek zyskuje momentalnie przewagę, ja spadam na koniec peletonu zgodnie z planami :-) Na jednym ze zjazdów zauważam leżącego Rodmana, ale pokazuje że wszystko w porządku.

Dalsze kręcenie bez większych przygód, na zjazdach bardzo szybko i fajnie, na pojazdach bez szału. Sebastian wyprzedza mnie około 3 pętli. Dalej jadę już sam i dość mocno zmęczony dojeżdżam na metę. Okazuje się, że zwycięzcą jest Jarek, gratulacje :-)

Po zawodach następuje afterparty, na którym spóźniony pojawia się Josip. Razem z nim i Klosiem wracamy do Poznania, gdy już najedliśmy się kiełbasek :-)


75.65 km 40.00 km teren
04:07 h 18.38 km/h
Max:45.86 km/h
HR:138/166 74/ 89%
Temp:0.0, w górę:690 m

Zimowy teren

Piątek, 28 grudnia 2012 · dodano: 28.12.2012 | Komentarze 2

Na wezwanie Mariusza stawiłem się o jedenastej w rezerwacie Morasko. Wstać się udało o 9, co oznaczało, że nie ominęła mnie super zimowa wyrypa terenowa :-)

Klosia z Jackiem spotkałem jak jeździli szlakami moraskiego XC. Dołączyłem i tak męczyliśmy się pewno z godzinę. Trasa jest wyjątkowo trudna i urozmaicona. Nie brakuje ostrych zjazdów i podjazdów, a także konkretnych zakrętów. Z Jackiem wywnioskowaliśmy, że trasa nie ustępuje tej olimpijskiej z Londynu :-)

Dalej przebiliśmy się na poligon i mieszanką terenowo-asfaltową dojechaliśmy do Biedruska. Później już do Zielonki i na Dziewiczą. Pooglądaliśmy nowy parking i zabudowania (wg mnie są OK - wszystko ładne drewniane i nawet są kolektory słoneczne). Dopadł nas konkretny głód, więc zrobiliśmy sobie postój na radlera z wafelkami w Kicinie. Powrót do domów przez Maltę, gdzie Mariusz poprowadził nas niezłym singlem.

To były świetnie wykorzystane 4 godziny :-)


10.00 km 9.00 km teren
00:30 h 20.00 km/h
Max:0.00 km/h
HR://%
Temp:14.0, w górę: m

Rozgrzewka w Wolsztynie

Niedziela, 30 września 2012 · dodano: 30.09.2012 | Komentarze 0




70.30 km 69.00 km teren
03:38 h 19.35 km/h
Max:50.00 km/h
HR:155/160 83/ 86%
Temp:14.0, w górę:620 m

Kaczmarek Electric MTB - Wolsztyn

Niedziela, 30 września 2012 · dodano: 30.09.2012 | Komentarze 5

Do Wolsztyna jedziemy w 3M - Maks, Mariusz, Marc.

Na miejsce dojeżdżamy dość wcześnie i robimy porządną rozgrzewkę - 10 km. Wyścig zaczynamy standardowo o 11, przejeżdżamy kilka kilometrów i stajemy w korku przy mostku. Po minucie udaje się go przejść, ale nie obyło się bez problemów, bo wpychający się cwaniacy powodowali sczepianie się rowerów.

Kolejne kilometry mijają w towarzystwie Mariusza, który został przyblokowany przy starcie. Odskakuje mi dopiero po pewnym czasie, gdy zabiera się za wyprzedzanie. Mi jedzie się dobrze, ale nie jadę na maksa, bo nie wiem jak zareaguje po małej ilości jazd w ostatnim czasie.

Nagle dochodzi mnie Rodman - kompletnie o nim zapomniałem, że miał startować. Proponuję, aby dał się rypnąć na nowej maszynie, ale jakoś planu nie realizujemy. Na fajnym singlu jedziemy razem, ale kiedy się wypłaszcza Przemo włącza turbo wyćwiczone na szosie i zostaję z tyłu kontynuując nierówną walkę z miniowcami, których jest na prawdę sporo. Bez większych przygód dojeżdżam do końca pętli, łykam żela i samotnie wjeżdżam na drugie kółko.

Wyczekuję momentu dogonienia Zbycha. Standardowo doganiam go po kilku kilometrach drugiej pętli, gdy jedzie sobie ze swoją ulubioną kadencją (na oko 40). Chwilę rozmawiamy o ewentualnym spotkaniu Maksa (nie - nie widziałem go) i wspinamy się na jedną z wielu stromych górek, ja końcówkę z buta. Zyskuję dobre kilka metrów, ale nagłe słyszę z tyłu zaskakujące "ja wjechałem". No dobra... szkoda, że moje chodzenie było szybsze. Systematycznie powiększam przewagę nad Zbychem. Rozkręcam się na dobre (jak nie teraz, to kiedy?) i mijam kolejnego gościa. Po dłuższym czasie (spędzonym m. in. na fajnym singletracku nad jeziorem) zaczynam doganiać grupkę czterech kolarzy. Biorę trzech z nich na podjeździe, czwarty się urywa. W końcu jego także biorę, ale kontruje na stromym podejściu i jestem za nim. Ostatecznie biorę go na kolejnym podjeździe i gubię go po kilku minutach. Ta walka jednak mnie mocno wymęczyła. Końcówkę jadę już trochę słabiej, tracę jedną pozycję, ale jeszcze wykrzesuję z siebie ostatnie siły na finiszu i przyspieszam. To przecież ostatni maraton w tym sezonie :-)

Meta (sezonu?) © Marc


Oficjalny czas: 3:28:56
Jacek 3:12 (brawo, brawo)
Rodman & Mariusz 3:14 (współpraca i walka na finiszu)
Zbychu 3:36 (trochę większa przewaga niż w Nowej Soli)

Z wyniku jestem zadowolony. Nie miałem większego kryzysu, zdobyłem najwięcej punktów z całego cyklu Kaczmarka i miałem sporą frajdę z jazdy. Będzie mi tego brakować :-) Jakby nie patrzeć Kaczmarek potrafi wycisnąć wszystkie trudności z danej okolicy i człowiek przyjeżdża zmęczony po jego maratonach. Tanio i blisko. Kto wie, czy w przyszłym roku znowu tutaj się nie pojawię.


93.39 km 55.00 km teren
04:04 h 22.96 km/h
Max:46.12 km/h
HR://%
Temp:20.0, w górę:530 m

Znowu rozjazd z du*y

Niedziela, 16 września 2012 · dodano: 18.09.2012 | Komentarze 4

Tytuł nawiązuje do kiepskiej realizacji planów treningowych, a nie do trasy czy towarzystwa. Bo te były wyjątkowo dobre :-)

Po sobotniej wyrypie pospać udało się do godziny 10. Tego mi było trzeba. Po leniwym rozpoczęciu dnia pojechałem do Klosia i razem nad Maltę. Tam zebraliśmy się z dwoma Jackami i Maksem i pojechaliśmy w stronę jeziora Swarzędzkiego. Po drodze mijaliśmy oznaczenia pierwszego biegu im. Frankiewicza. Gdyby nie Michałki, to pewno bym sprawdził swoje siły :-)

Przez Gruszczyn i Kicin dojeżdżamy na Dziewiczą Górę. Problemem jest tempo - trzymam koło reszty chłopaków, ale muszę jechać praktycznie na maksa. Pieczenie w nogach jest wszechobecne :-) Na podjazdach umieram, ale na szczęście za Dziewiczą jest trochę łatwiej. Dojeżdżamy do Bolechowa, gdzie zostaję mocno z tyłu, bo przez chwilę rozmawiam telefonicznie z Josipem. Doganiam resztę i dojeżdżamy do Biedruska, by skręcić na szlak nadwarciański. Początkowo spokojnie, by później znowu mocno. Tutaj już wyraźnie odpadam i jadę swoje. Rozdzielamy się na grupki, ja z Mariuszem wpadamy do Chaty Polskiej i później na ognisko do Jarka. Większa relacja u JP.

Powrót przez Rusałkę, po zmroku, z lampkami. Świetny klimat :-) Szkoda, że znowu zostałem z tyłu i musiałem sobie radzić z jakimś sapaniem za mną (dzik biegł za mną?), ale przecież piwo i dwie kiełbaski nie przywrócą mi magicznie sił ;-) Naszła mnie straszna ochota na pojeżdżenie po Zielonce po zmroku.

Z rozjazdu wyszedł kolejny mocny trening, więc rower idzie w odstawkę na kilka dni, bo trzeba się zregenerować.


101.21 km 100.00 km teren
04:48 h 21.09 km/h
Max:46.93 km/h
HR:148/166 80/ 89%
Temp:15.0, w górę:975 m

Michałki - Giga

Sobota, 15 września 2012 · dodano: 16.09.2012 | Komentarze 6

Kolejny maraton w tym roku, czyli Michałki w Wieleniu. Najstarszy maraton w Wielkopolsce. W przyszłym roku będą świętować 10 lat.

Na miejsce dojeżdżam z Jackiem i Zbyszkiem. W aucie atmosfera kiepska, że za długi sezon, za wczesne wstawanie i za dużo zajętych weekendów. Nie jest dobrze, jak tu się ścigać ;-)

Formalności załatwiamy bardzo szybko mijając w międzyczasie wielu znajomych (także tych z Challenge'a :) ). Przed 10 ustawiam się na starcie, raczej w drugiej części stawki. Punktualnie ruszamy, ale raczej spokojnie. Nawet na dojazdówce asfaltowej tempo nie przekracza 32 km/h. Po wjechaniu do lasu stawka właściwie się rozciąga. Mi jedzie się słabo, bardzo słabo. Tracę sporo pozycji, bo jadę wolno - mięśnie bolą, a tętno niskie. Chyba wychodzi brak rozgrzewki. Mija mnie między innymi Jacek z sympatycznym pozdrowieniem. Na pierwszym podjeździe trochę odżywam - jadę lewą stroną, na której jest mniej piachu i wyprzedzam sporą grupkę. Druga stromizna już nie jest do wjechania, więc wprowadzam jak wszyscy. Przy jednym z zakrętów zauważam, że dogonił mnie Zbychu. Po chwili słyszę za sobą głośne "uwaga". Nie wiem o co chodzi, bo jest tam niewinny zakręt (jak się później okazało, Zbychu zaliczył tam glebę). Mija kilka kolejnych minut i Zbychu mnie wyprzedza - nie mam siły gonić.

Dojeżdżam w końcu do rozjazdu mega-giga. Chyba nie jestem zupełnie z tyłu, bo widzę kilku skręcających jak ja. W jednym miejscu gubię trasę, ale dosłownie na kilkanaście sekund. Zaczyna mi się lepiej jechać. Na jednym zakręcie słyszę, że jestem na 49 pozycji, nie wiem czy dobrze, bo nie znam liczby startujących. W pewnym momencie zjeżdżam się z jednym gościem z M3 i zaczynamy razem pracować. Tempo wyraźnie rośnie i łykamy kolejnych zawodników. W końcu dochodzimy także Zbyszka i zapraszam do wspólnej jazdy. Do bagienka jedziemy we trzech, jedzie się na prawdę dobrze - raźniej i można się co jakiś czas za kimś schować. Przed bagnem, którego nie ma możliwości przejechać i trzeba prowadzić, wyciągam żela. Nie wiedząc, że będzie to taki techniczny odcinek jadę z tubką żela w zębach, jak jakiś debil ;-) Za bagienkiem lekki podjazd, obracam się i zostałem sam. Hm... gdzie moi towarzysze? Bez wielkiej napinki jadę dalej, ale nie widzę ich, dalej trzeba jechać samemu.

Koło 70 km dogania mnie koleś, który wygląda jak z M2 (jednak był z M3). Staram się mu odjechać, ale jest bufet i zatrzymuję się, on robi tak samo. Za chwilę zaczyna się podjazd po bruku, jadę mocno, ale on jednak trochę szybciej i jest przede mną. Kolejne kilometry staram się go trzymać. Kończy się to tym, że gubimy trasę - nie skręciliśmy w prawo i nadłożyliśmy z 1,5 km. W końcu dojeżdżamy do zerwanego mostka. Próbuję przez niego przejść, ale idzie dość ciężko. Decydujemy się przejść w kolejności człowiek-rower-rower-człowiek. Jesteśmy po drugiej stronie rzeczki, rywal stwierdza, że idzie w krzaczki, to ja jadę w kierunku mety :-)

Ostatnie kilometry ciągle mocno, ale nie dzieje się już zbyt wiele. Mijam tylko jednego kolarza, który zerwał hak przerzutki. Końcowy przejazd przez kartoflisko (w mżawce) i meta.

Maraton Michałki - meta © Marc


Udało się zmieścić w 5 godzinach - plan zrealizowany.
Oficjalny czas 4:56:11 (36/58 open, 10/11 M2). Współczynnik do najlepszego 0.81 - przyzwoicie jak na Giga. Pozycja wśród chłopaków z teamu, zgodnie z przewidywaniami Rodmana. Na Wojtka, który był najwyżej nikt nie stawiał, ale ja tak po cichu na niego liczyłem po tym co wyprawiał w Sudetach :-)

Na prawdę fajny maraton, można się zmęczyć, ale trasa jest bardzo urozmaicona. Szkoda, że początek tak słabo wyszedł, bo może by się udało Marcina dogonić.


55.56 km 40.00 km teren
02:20 h 23.81 km/h
Max:44.96 km/h
HR:130/162 70/ 87%
Temp:25.0, w górę:220 m

Pogoń za kierownikiem

Wtorek, 11 września 2012 · dodano: 12.09.2012 | Komentarze 1

Na wyjazd w teren umówiłem się z przełożonym, po jego trasie treningowej, czyli do Biedruska szlakiem nadwarciańskim. Po 10 minutach od domu musiałem zawrócić, bo zapomniałem lampek :-)

Spotykamy się w okolicach Wilczego Młyna, po czym ruszamy w kierunku Warty takim mocno zarośniętym nasypem. Jedzie się ciężko, Łukasz mocno ciśnie i w pewnym momencie krzaki wyrywają mi kierownicę z ręki. Ląduję na pechowe lewe kolano i widzę krew. Na szczęście nie ma wielkiego bólu i po chwili mogę jechać.

Dalej, nadal mocno, kręcimy wijącą się ścieżką nad Wartą. Dojeżdżamy na oznakowany szlak, tutaj trochę łatwiej, ale nie zwalniamy specjalnie. Na ostrych zakrętach muszę mocno dokręcać, bo kierownik doskonale zna trasę i wchodzi w zakręty po mistrzowsku :-)

Dojeżdżamy do Biedruska i zawracamy. Żeby nie powtarzać trasy odbijamy trochę w prawo i przez spore wzniesienie na którym to ja jestem górą dojeżdżamy do asfaltu prowadzącego do zabudowań wojskowych. Później już trochę spokojniej trafiamy na Naramowicką przez dziwnie pustą część nowobudowanego osiedla.

Na Garbarach odpalam lumeny i wracam do domu. Fajny wypadzik.


90.26 km 0.00 km teren
03:52 h 23.34 km/h
Max:64.42 km/h
HR://%
Temp:22.0, w górę:1330 m

Piekące nogi, a nie rozjad

Niedziela, 9 września 2012 · dodano: 12.09.2012 | Komentarze 4

Po znieczuleniu się dnia poprzedniego i wczesnym pójściu spać można było wcześnie obudzić się w niedzielę i zrobić konkretny rozjeździk po górach (to chyba oksymoron). Przemo się rozmyślił i wybrał sprawy rodzinne, więc ruszyliśmy we trzech.

Początek w kierunku Kowar z przejazdem przez całkowicie pusty o tej porze rynek. Dojeżdżamy do pierwszego podjazdu i czuję jak słabe mam nogi tego dnia. Jacek i Mariusz jadą sobie w górę, a ja marudzę z tyłu. Na Drodze Głodu idzie bardzo ciężko, ledwo rower jedzie, ale nie zniżam się do tego poziomu aby go prowadzić ;-)

Droga Głodu przy Przełęczy Kowarskiej © Marc


Po krótkiej przerwie ruszamy dalej w kierunku Przełęczy Okraj. Startuję z lekką stratą do chłopaków, ale stabilną jazdą ich doganiam. Uciekają na samym końcu, bo nie mam siły na sprint. Tutaj chcemy zrobić sobie postój, ale bary jeszcze zamknięte (no cóż, jest przed 11). Robimy więc kilka fotek i zjeżdżamy w kierunku Czech.

Przełęcz Okraj © Marc


Zjazd nie jest bardzo szybki, ale bardzo przyjemny. Przez dłuższy czas mkniemy 40-45 i podziwiamy fajną leśną okolicę. Po zjechaniu 200-300 metrów w dół robimy postój i zastanawiamy co planujemy dalej. Mariusz wyciąga mapę, ale okazuje się, że tego fragmentu Czech na niej nie ma, bo są jakieś tam reklamy, czy inny shit. Przypominam sobie, że mogę mieć w telefonie pobraną mapę. I faktycznie - mam ten odcinek i to w całkiem dobrym zbliżeniu. Robimy szybki plan i ruszamy dalej na południe przez małe czeskie miejscowości. Z głównej drogi odbijamy w kierunku miejscowości Zacler, znowu pod górę. Po chwili tradycyjnie zostaję sam ;-)

Na przełęczy, wcześniej nauczeni przez czeskich rowerzystów, do wszystkich mówimy "Ahoj". Przodownikiem tego jest Jacek :-) Jednak gdy jedzie fajna rowerzystka MTB tylko ja się do niej odzywam. Nie wiem co Mariusz i Jacek mieli wtedy w głowach.

W miejscowości Zacler robimy krótki postój, bo Mariusz zastanawia się aby napełnić bidon z fontanny/kranu, o tutaj.

Zacler w Czechach © Marc


Jedziemy kawałek i z prawej strony pojawia się fabryka, a obok niej wielka góra usypana z tego co zostało przetworzone. Dziwnie to wygląda. Zjeżdżamy na dół do głównej drogi skręcamy w kierunku polskiej granicy. W jednej z ostatnich miejscowości wstępujemy do baru, chyba jesteśmy pierwszymi klientami :-) Zamawiamy dobre mięsko z knedlikami, Mariusz wypija tyle piwa co ja z Jackiem :-)

Do Ścięgien dojeżdżamy przez Bukówkę i Przełęcz Kowarską (znowu umieram na podjazdach, sam sobie pozostawiony).

Super weekend w górach :) Ale dlaczego było tak ciężko? ;)


143.33 km 0.00 km teren
05:32 h 25.90 km/h
Max:59.00 km/h
HR:149/169 80/ 91%
Temp:10.0, w górę:2250 m

Maraton Liczyrzepa

Sobota, 8 września 2012 · dodano: 10.09.2012 | Komentarze 6

Przyszedł czas na kolejny eksperyment w tym roku - szosowy maraton i to po górach :-)

Do mojego auta wbijamy się w trzy osoby (Jacek, Mariusz i ja). Z szosówkami na dachu wyglądamy trochę jak serwisowe auto z Tour de France :-) Górale na dachu jednak nie prezentują się tak atrakcyjnie ;-)
W szkole Ściegnach jest już Przemo. Szybkie zakwaterowanie i wczesne spanie, bo starty są bardzo poranne (gigowcy o 7, megowcy o 9 i 10).

Mariusz i Przemo budzą mnie wcześnie, gdy się szykują, ale udaje się jeszcze zasnąć i wstać dopiero po 7. Rzut oka za okno - masakra. Zimno, mokro, kałuże na drogach i spora mgła. Wyciągam cieplejsze ciuszki i ruszamy z Jackiem na rowerach w stronę startu. Do przejechania mamy 10 km, ale zostaje mi 30 minut do startu, więc łapię lekki stresik. Na szczęście formalności załatwiamy bardzo szybko (nie ma kolejki, bo przecież ludzie startują o różnych porach), Jacek pomaga mi założyć numerek na koszulkę i ustawiam się na starcie. W mojej grupie widzę kilku mocnych kolarzy, ale niewiele to zmienia, bo na podjazdach i tak wszystko się rozciągnie.

Ruszamy o 9.10, na początku wszyscy spokojnie, ale pierwsze podjazdy ustawiają stawkę. Jadę koło 6-7 pozycji w mojej grupie, głównie przez brak lekkich przełożeń na pierwszych, bardzo stromych podjazdach pod Zachełmie. Jeden gość z M5 prezentuje podobno tempo do mojego, więc staram się go trzymać. Na pierwszych zjazdach jedzie bardzo asekuracyjnie, więc go wyprzedzam i zyskuję niewielką przewagę. Zjeżdżamy się na podjeździe do Karpacza - bardzo urokliwego odcinka, który biegł dobrą szosą cały czas przez las, przy zerowym ruchu aut. Zaczynamy wyprzedzać słabe osoby z poprzednich grup, jak również jesteśmy wyprzedzani przez mocarzy startujących za nami. Długie i mniej strome podjazdy idą dobrze, wchodzę na fajne obroty, utrzymuję stabilne tętno i po prostu fajnie mi się jedzie (pomimo padającego deszczu i dość niskiej temperatury). W końcu przejeżdżamy koło świątyni Wang i zaczyna się pierwszy dłuższy zjazd.

Umiejętności zaczerpnięte z MTB się przydają i zjeżdżam całkiem sprawnie. Kolarza z M5 zostawiam już za pierwszym zakrętem. Trochę tracę na dole, w okolicach stadionu, bo jest tam więcej aut. Przez Ściegny przejeżdżam szybko, bo jest tam znacznie mniejszy ruch i fajny asfalt. Dojeżdżam do Kowar i zatrzymuję się na bufecie, bo zgodnie z planem chcę uzupełnić bidony, gdy zdecydowałem się na jazdę bez plecaka. W czasie popasu wyprzedza mnie M5, ale odjeżdża na jakieś 20-30 sekund.

Zaczynamy podjazd pod Okraj, cały czas w górę, przez prawie godzinę (w moim tempie :-) ). Początek idzie bardzo fajnie, bo nachylenie nie przekracza 5%. Problemy pojawiają się na Drodze Głodu, gdzie momentami jest nawet 20%. Przełożenia nie są przystosowane do takiej jazdy, więc po prostu wciskam ile sił jadąc na stojąco. O dziwo idzie mi lepiej niż rywalowi - wyprzedzam go i na Przełęczy Kowarskiej jestem przed nim. Po chwili skręcamy w prawo w stronę kolejnej, jeszcze wyższej przełęczy - Okraj. Tutaj jest również fajnie, bo jakieś 7%, bez większych zmian. Wchodzę na właściwe obroty i ostatecznie gubię kolarza z M5. Dojeżdżam na górę bez większego problemu, przekraczam bramkę i... zawracam w dół. Dziwnie tak jakoś. Po chwili zaczyna mi się robić nieźle zimno. Dobrze, że za chwilę jestem niżej i temperatura podnosi się o kilka stopni.

Przełęcz Okraj © Marc


Wjeżdżam na pętlę w okolicy jeziora Bukówka. Jest to mój najsłabszy odcinek, jadę dość wolno, chwilę z gościem na rowerze trekingowym. Czuję lekkiego głoda, więc wcinam dużego batona Powerbara - ciężko wchodzi, ale wiem że jest niezbędny, abym wrócił do pełni formy. Po kilkunastu minutach odżywam, ale zaczyna się dość ciężki odcinek pod wiatr. Zyskuję na nim kilka pozycji (najwyraźniej inni mocniej cierpią) i w końcu z powrotem znajduję się na Przełęczy Kowarskiej. Jakoś nie zdawałem sobie sprawę, że na tym odcinku pokonałem kolejne 200 m w pionie - myślałem, że to tylko wiatr przeszkadza.

Przełęcz Kowarska © Marc


Bufet i kolejne uzupełnianie bidonów z uzupełnieniem kalorii drożdżowym ciastem. Wyprzedza mnie spora grupka, więc wsiadam na rower i na złamanie karku gonię ich. Zjeżdżamy do Kowar wyprzedzając auta - czyste szaleństwo. W pewnym momencie mam jakieś 55 km/h, ale i tak jakiś gość wyprzedza mnie ze sporą różnicą prędkości. Lekko wkurwiony zrzucam na najmniejszą z tyłu i lecę jeszcze szybciej :-)

Ostatecznie grupki nie udało się dogonić, więc na pętlę przez Rudawy wjeżdżam samotnie. Jedzie mi się całkiem nieźle, podjazd pod Gruszków robię w niezłym tempie. Na zjeździe jednak ostrożniej, bo sporo (oznaczonych) dziur. W Karpnikach dochodzi mnie 4-osobowa grupa z Mini. Na to czekałem :-) Wsiadam na koło i lecimy na płaskim nawet 37. Raz daję mocną zmianę, ale prawie po niej odpadam, więc już więcej się nie wychylam ;-) W końcu robi się 8-osobowa grupa, ale pracuje 3 najmocniejszych (reszta to mega i giga). Rozpadamy się na 3 grupki na 5 km przed metą, gdzie jest mała hopka, ale tempo zostaje podkręcone. Ja jestem w środkowej z jednym gościem, który kończy giga. Ledwo się trzyma na rowerze, ale daje zmiany i w końcu dojeżdżamy do upragnionej mety.

Czas 4:43, miejsce open 60/140 (w przybliżeniu), czyli wyjątkowo dobrze. Czyżby szosa to mój żywioł? :-) Nie, nie, MTB jest jednak znacznie fajniejsze. Szosowe maratony można zaliczać, byle nie za wiele.

Na mecie spotykam.... Klosia. Jak on to zrobił? Już ukończył giga? Więcej będzie zapewne na jego blogasku :-P

Po chwili przyjeżdżają Jacek i Rodman. Dzielimy się wrażeniami i ogólnie jest fajnie, gdyby nie kiepskie jedzenie. Przemo zajmuje trzecie miejsce w swojej kategorii. Gratki! Niestety organizator tego nie docenia i dekoracja jest tylko pierwszej osoby.